Kościół nie umiera nagle. Nie wali się z hukiem. Nie krzyczy. Umiera cicho. Najpierw przestaje się w nim modlić. Potem zapada długa, zimna cisza. Potem zamykają drzwi – „do odwołania”. A potem ktoś wstawia ogłoszenie: „na sprzedaż”. Jak pustostan. Jak budynek po szkole, po magazynie, po kimś, kto już nie wróci.
Nie ma protestu. Nie ma żałoby. Jest plan rewitalizacji. Będzie przestrzeń eventowa, butik z winem, koncerty jazzowe. Industrialny klimat. Tylko krzyż trzeba usunąć. Pierwszego dnia. Bez ogłoszenia. Tak jest ciszej.
Kiedy człowiek potrafi sprzedać miejsce, w którym klękała jego matka, w którym umierający szeptali swoje ostatnie modlitwy, w którym co niedziela przez dziesięciolecia wybrzmiewała Świętość – kiedy potrafi powiedzieć „to, już nie nasze, niepotrzebne, na co to komu” – to znaczy, że nie zburzył tylko budynku. Zburzył coś w sobie.
To nie jest tekst o budynkach. To nie jest o urbanistyce. To jest o człowieku, który oddaje ostatnią rzecz, która jeszcze przypomina mu, kim był.
To było miejsce dla ludzi. Dla tych, co w niedzielny poranek myli ręce w zimnej wodzie i wkładali najlepsze ubrania – nie po to, żeby się pokazać, tylko żeby nie przyjść do Boga byle jak. Dla tych, co jechali rowerem przez pola, z różańcem w kieszeni i chlebem w torbie. Co przychodzili z krzykiem w sercu, albo tylko po to, żeby podziękować, że dziecko przeżyło noc. Co przychodzili co tydzień – tak samo, jak oddychali.
Ze wstydem. Z nadzieją. Bez kamer. Bez lajków. Nie pytali, czy warto. Bo wiedzieli, że warto.
A teraz ktoś mówi, że to miejsce jest do wynajęcia. Że już nikt nie przychodzi. A ja ich widziałem. Nie mieli siły, pieniędzy, planu. Ale mieli wiarę. I wiedzieli, że choćby na chwilę – muszą tam być. Dziś nie ma już ich. A może to my ich już nie widzimy?
Dziś zamieniamy je w galerie. Kawiarnie. Lofty. Mówimy, że ludzie odeszli z Kościoła. Ale czy to ludzie wyszli? Czy może Kościół ich nie zatrzymał? Czy był jeszcze miejscem wspólnoty? Czy może tylko miejscem formuł, funkcji, urzędów i rachunków?
Kościoły się nie sprzedają dlatego, że nikogo nie obchodzą. Sprzedają się dlatego, że przestaliśmy ich bronić. Przestaliśmy ich potrzebować. A może po prostu przestaliśmy tam spotykać Boga.
Ale jeśli już naprawdę nie da się utrzymać murów – to niech chociaż zostanie ślad. Rysa w sumieniu. Wspomnienie, że kiedyś był tu ogień. I pytanie, czy jeszcze mamy gdzie wrócić.
Zburzyć Kościół. I co dalej?
Zburzyć kościół to dziś nic trudnego. Przerobić na kawiarnię. Na hostel. Na klub albo galerię z winem, jazzem, a czasem nawet z kościelnym śpiewem w tle – dla klimatu. Wyrwać ołtarz, wynieść ławki, zabejcować cegłę. Zamienić świątynię w „przestrzeń otwartą”, „inkubator kultury”, „neutralną strefę spotkań”.
Zamieniamy świątynię w „przestrzeń otwartą”. Albo lepiej: „neutralną strefę spotkań”. Brzmi profesjonalnie. Brzmi jak grant. Zamiast tabernakulum – lada barowa z prossecco. Zamiast ławki – leżaki z palet. Zamiast ciszy – „moduł wyciszający z ambientem”.
Ołtarz? Za wysoki. Zajmuje za dużo miejsca. Krzyż? Usuwamy. Może kogoś urazić. Zostaje ściana. Cegła. I budżet.
Tak się to teraz robi. Tak działa rynek. Tak myśli świat, który Boga zamienił na format.
Bo przecież człowiek nie odchodzi od Kościoła, bo mu przestał się podobać kolor ścian. Odchodzi, bo coś w nim samym już dawno umarło. Albo zostało wyparte. Albo zawiedzione.
Wchodzi do świątyni. Nie spotyka Boga. Spotyka chłód. Milczenie. Patrzące z góry spojrzenia.
Ale czy to znaczy, że możemy to miejsce po prostu wymazać? Czy jeśli ktoś odszedł z domu, mamy go od razu zrównać z ziemią?
To nie jest kwestia sentymentu. To kwestia tożsamości. Pamięci. Honoru. Czegoś, co przekracza modę, algorytm i rentowność.
Kościół nie był i nie ma być miejscem spełniania zachcianek. Nie musi być miły. Ale ma być prawdziwy. Ma być miejscem, gdzie ktoś płacze nad grzechem, ktoś wraca do żony, ktoś szeptem dziękuje, że jego dziecko jeszcze żyje. Ma być miejscem, w którym nie ma znaczenia, kim jesteś – ale czy szukasz.
I może to prawda, że część Kościoła zawiodła. Może przegapił człowieka, narzucił zbyt wiele masek, zamknął drzwi. Może przykrył grzech ślepotą i głuchotą, arogancją i pychą. Może zapomniał, że Ewangelia to nie struktura, ale krzyż. Nie stanowisko, ale służba.
Ale może też prawda jest taka, że nam było wygodnie odejść. Że nie chcieliśmy się zmierzyć, przebaczyć, zostać i budować od nowa. Że łatwiej było rzucić kamieniem i powiedzieć: „to już nie moje”.
Bóg nie zniknął z kościołów. Myśmy Go z nich wyprosili. Najpierw ciszą. Potem rachunkiem. A potem pojawia się inwestor. Umowa. Przebudowa. I znika miejsce, które było świadkiem narodzin, przebaczeń, ślubów i pogrzebów.
Dziś już nie budujemy kościołów na cmentarzach – budujemy apartamentowce na miejscach po kościołach. Kiedyś świątynię wznoszono tam, gdzie ludzie składali swoich zmarłych – nad kośćmi, nad modlitwami, nad pamięcią. Dziś świętość usuwa się razem z fundamentami. Zamiast ołtarza powstaje garaż podziemny, zamiast tabernakulum – biuro sprzedaży. Ziemia jest droga, a ściana do metra kwadratowego przelicza się szybciej niż czyjekolwiek „Ave Maria”. I tylko czasem ktoś jeszcze pamięta, że tutaj brano śluby, że tu chrzczono dzieci, że ktoś płakał, ktoś klęczał. Ale pamięć już nie jest walutą. Liczy się lokalizacja.
W zeszłym tygodniu widziałem starą kobietę. Stała pod drzwiami kościoła, w którym kiedyś chrzciła córkę. Niosła znicz – taki sam jak co roku, na rocznicę śmierci męża. Ale drzwi były zamknięte. Na klamce – kłódka. Na szybie – ulotka o degustacji win. Stała chwilę. Jakby nie dowierzała. Jakby miała jeszcze nadzieję, że to tylko chwilowe. Że zaraz ktoś przyjdzie, otworzy, że ten znicz będzie mógł zapłonąć w ciszy. Że ktoś zauważy, że ona tu jest – nie pierwszy raz, nie przypadkiem, nie turystycznie.
Ale nikt nie przyszedł.
Położyła znicz na schodku i odeszła. Powoli. Bez słowa. Szła nie jak kobieta, która wraca z cmentarza – ale jak ktoś, komu właśnie odebrano możliwość pamiętania. Ktoś, kto nie ma już gdzie iść z tą pamięcią.
A ja patrzyłem i wiedziałem: zabraliśmy jej miejsce, gdzie mogła jeszcze być żoną, matką, córką. Nie nowym klientem. Nie celem kampanii. Nie wpisem do bazy. Po prostu: kimś.
I wtedy pomyślałem – nie tylko jej to zabraliśmy. Nie tylko jeden znicz. Jedną rocznicę. Jedną kobietę pod zamkniętym kościołem. Zabraliśmy sobie miejsce, w którym można było być jeszcze prawdziwym. Bez roli. Bez logowania. Bez lajków.
Bo podobno „już niepotrzebne”. A może to nie Kościół się wypalił, tylko my przestaliśmy szukać. Zmieniliśmy modlitwę w opinię, ciszę w scrollowanie, wspólnotę w samotność. I przestaliśmy się dziwić, że Boga nie słychać.
Może nie trzeba wszystkiego burzyć. Może są jeszcze drzwi, które wystarczy otworzyć, a nie wymieniać na szklane wejście do bistro. Może są ludzie, którzy nie mają budżetu, ale mają modlitwę. Którzy nie potrafią mówić o wierze w internecie, ale potrafią przyklęknąć, gdy nikt nie patrzy.
Trzeba zostawić to miejsce. Nie jako relikt. Jako azyl. Nie dlatego, że jesteśmy pewni, że Bóg tam wciąż czeka – ale dlatego, że są tacy, którzy wciąż Go tam wołają.
Bo to nie Kościół potrzebuje nas. To my potrzebujemy Kościoła. Tego pisanego wielką literą – i tego z kamienia, drzwi i ciszy. Choćby pustego. Zaniedbanego. Zapomnianego.
Bo jeśli światło ma gdzieś jeszcze zapłonąć, to nie na scenie, nie na Instagramie, ale może właśnie tam – w miejscu, gdzie kiedyś ktoś klękał i nie był sam.
A jeśli zburzymy wszystko, to nie tylko nie będzie dokąd wracać. Nie będzie komu wracać.
I może właśnie o to chodzi: żeby zostało miejsce. Choćby puste. Choćby zamknięte. Choćby zapomniane.
Bo jeśli kiedykolwiek znów zechce przyjść, musi mieć gdzie wejść. A jeśli wszystko zburzymy – nie będzie kogo witać.
Tylko puste drzwi. I ślad.
Tu był Bóg.

/-/ + Robert Matysiak NCC