Gdzie możemy spotkać Jezusa?
Bracia i Siostry,
wychodzimy z kościoła. Jeszcze w sercach brzmi śpiew, jeszcze w nozdrzach unosi się woń kadzidła, jeszcze czujemy smak Komunii na ustach. Jesteśmy odświętni – w naszych najlepszych ubraniach, z dziećmi u boku, z modlitewnymi książeczkami w ręku. Wracamy z miejsca świętego, z przestrzeni, gdzie naprawdę dotknęliśmy tajemnicy.
I wtedy pojawia się pytanie, które powraca jak echo: gdzie naprawdę możemy spotkać Jezusa?
Bo łatwo pomyśleć: spotykam Go w kościele, w liturgii, w modlitwie. I to prawda. Ale jeśli na tym poprzestaniemy, nasze chrześcijaństwo stanie się dekoracją – piękną, lecz pustą. Bo Jezus jest większy niż mury świątyni. On nie pozwala się zamknąć w tabernakulum tylko po to, byśmy mieli poczucie bezpieczeństwa.
Zobaczmy, jak wygląda Jego Ewangelia. Jezus rodzi się w stajni, w brudzie i chłodzie, nie w pałacu. Dorasta w małym Nazarecie, z którego „nic dobrego wyjść nie może”. Całe życie spędza wędrując po drogach, otoczony celnikami, grzesznikami, chorymi, opętanymi. Wchodzi w domy, w których pobożni Żydzi nigdy by się nie pojawili. Dotyka trędowatych, pozwala prostytutce obmyć swoje nogi łzami, siada do stołu z tymi, których inni odpychają.
A na końcu umiera jak złoczyńca – nagi, opluty, wyszydzony. To jest nasz Zbawiciel. To nie jest Jezus wygodny. To jest Jezus niewygodny.
A my – jak często szukamy Go tylko tam, gdzie nam łatwo? W czystych, pachnących przestrzeniach. Wśród pięknej muzyki. Wtedy czujemy się bezpiecznie. A przecież Ewangelia woła: „Kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż”.
Wyobraź sobie: wychodzisz z kościoła. Słońce świeci, dzieci wybiegają z zakrystii, ludzie rozmawiają ze sobą w niedzielnym nastroju. Idziesz ulicą i nagle widzisz człowieka – leży pijany, brudny, wymiotuje, może majaczy. Jest odrażający. Wszystko w tobie mówi: „Nie patrz, idź dalej, przecież to jego wina”.
I wtedy – jeśli tylko masz odwagę słuchać – słyszysz głos: „Właśnie mnie minąłeś”.
To nie metafora. To nie obrazek do rozważania. To prawda Ewangelii: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40).
A my? Ile razy usprawiedliwiamy się: „Panie, ja Cię nie widziałem”. A On odpowiada: „Byłem tam. Właśnie tam. W nim”.
Bracia i siostry, tu zaczyna się dramat naszego chrześcijaństwa.
Zbyt często chcielibyśmy religii, która tylko ozdobi nasze życie, nada mu trochę blasku, trochę tradycji i piękna. Marzymy o Kościele, który spełni nasze oczekiwania – da nam pociechę, ale nie postawi wymagań, potwierdzi nasze wybory, a nie wywróci ich do góry nogami.
A tymczasem Jezus daje nam drogę, która nie upiększa życia, ale je przemienia. Drogę, która nie głaszcze, lecz rani nasze przyzwyczajenia, burzy nasze fałszywe bezpieczeństwa. Chcielibyśmy, by wiara była spokojnym dodatkiem do codzienności, by nie wymagała od nas zbyt wiele. A Jezus mówi wprost: „Kto straci swe życie z mego powodu, ten je znajdzie”.
On nie zaprasza nas do wygodnego chrześcijaństwa. On woła nas na drogę krzyża – i to jest właśnie tajemnica prawdziwego życia.
Prawdziwe spotkanie z Jezusem jest ryzykowne. Bo jeśli zatrzymasz się przy tym człowieku, możesz ubrudzić swoje ręce. Możesz stracić czas. Może inni popatrzą na ciebie z politowaniem. Może ktoś cię wyśmieje. Ale czy nie tego samego doświadczył Jezus?
Chrześcijaństwo bez ryzyka nie istnieje. Kościół bez ran przestaje być Kościołem. Wiara bez ofiary jest martwa.
Nie mówimy tylko o pijanym na ławce. Jezus czeka też w sąsiadce, która od tygodnia płacze po śmierci męża, a nikt do niej nie zajrzał. Czeka w staruszku, który siedzi samotnie w oknie bloku i patrzy godzinami na ulicę, bo nikt go nie odwiedza. Czeka w migrancie na dworcu, w dziecku, które w szkole nie ma śniadania. Czeka w kobiecie, która ukrywa siniaki po przemocy domowej.
Każdy z nich woła: „Byłem głodny, spragniony, nagi, samotny, chory, w więzieniu – a ty, co zrobiłeś?”
Dlatego dziś powiem mocno: przestańmy udawać! Przestańmy udawać, że nie widzimy. Przestańmy chować Jezusa w murach kościoła, podczas gdy On sam wychodzi na ulice i tam na nas czeka.
Bracie, siostro – dziś Jezus pyta właśnie ciebie.
Nie jutro, nie za rok, ale teraz. Co zrobisz, kiedy wyjdziesz z kościoła? Czy przejdziesz obok tego człowieka tak, jakby go nie było? Czy odwrócisz głowę, żeby nie poczuć jego zapachu, nie usłyszeć jego wołania, nie zobaczyć jego oczu?
A może zatrzymasz się na chwilę. Może odważysz się spojrzeć głębiej i zobaczyć w nim nie tylko biedaka, nie tylko upadłego, ale samego Chrystusa, który czeka na twoje spojrzenie, na twoje serce, na twój gest miłosierdzia.
Zamknij teraz oczy. Pomyśl o człowieku, którego ostatnio minąłeś – może bezdomny, może ktoś ze szkoły, z pracy, ktoś z rodziny, kogo zraniłeś obojętnością. Czy odważyłbyś się spojrzeć w jego twarz jak w twarz Jezusa?
Prorok Izajasz woła: „Dziel swój chleb z głodnym, wprowadź w dom biednych tułaczy, nagiego przyodziej, a od współbrata się nie odwracaj. Wtedy twoje światło wzejdzie jak zorza” (Iz 58).
To nie są puste słowa. To jest program życia chrześcijanina. Bez tego cała nasza pobożność jest farsą.
Ale nie chcę, żebyście wyszli stąd tylko z ciężarem. Jezus nie daje nam tego słowa, by nas przygnieść, ale by nas obudzić. On sam daje siłę. On nie zostawia nas samych. Każdy gest miłosierdzia, nawet najmniejszy – szklanka wody, słowo pociechy, telefon do samotnej osoby – jest krokiem w stronę nieba.
Nie trzeba wielkich rzeczy. Trzeba tylko otwartych oczu.
Zakończenie
Dlatego dziś wołam: szukajmy Jezusa tam, gdzie On naprawdę jest. Nie tylko w pięknych pieśniach i modlitwach, ale w poranionych ludziach, których świat odrzucił.
Bo kiedy staniesz kiedyś przed Nim i zapytasz: „Panie, gdzie Cię widziałem?”, On odpowie: „Byłem w tym, którego minąłeś. Byłem w tym, któremu podałeś rękę. Byłem w tym, którego odwiedziłeś. Byłem w tym, którego nakarmiłeś. Byłem tam – i czekałem na ciebie”.

/-/ + Robert Matysiak NCC