... odsłon

Film, po którym nie da się udawać, że się nic nie widziało

Z kina po Dom dobry nie wychodzi się spokojnie. Człowiek wychodzi obolały. Czuje napięcie w karku, dłonie ma spocone, w żołądku coś się zaciska. Tak było ze mną. Siedziałem w tej ciemnej sali i czułem, jak z każdą kolejną sceną robi mi się niewygodnie już nie tylko na fotelu, ale we własnym sumieniu.

Piszę to jako człowiek, mąż, ojciec i duchowny, który na co dzień jest zajęty własnym życiem, sprawami, troskami. Ten film brutalnie przypomniał mi, jak łatwo zamknąć się w swoim świecie i nie widzieć piekła, które dzieje się krok obok. I jak bardzo kłóci się to z tym, że tak chętnie mówimy o miłości, wierności i rodzinie.

Dom dobry uderzył we mnie jak oskarżenie. Nie przeciw tamtym, filmowym postaciom. Przeciw mnie. Przeciw nam.

Na ekranie widzimy historię, która mogłaby dziać się na dowolnym polskim osiedlu. Jest para. Jest miłość. Są plany. Jest dom, który miał być bezpieczną przystanią. Ten sam dom krok po kroku zamienia się w przestrzeń strachu. Przemoc nie wchodzi od razu z pięścią. Wchodzi głosem. Tonem, który rani. Ironicznym komentarzem. Kontrolą. Podważaniem. Odebraniem prawa do własnego zdania, do własnych pieniędzy, do własnych relacji.

Ten film nie prowadzi nas spokojnie od początku do końca. On nas rzuca po scenach jak po pamięci człowieka, który przeżywa przemoc. To nie jest poukładana opowieść, tylko ciąg obrazów, które wracają jak koszmar. I w tym jest prawda. Tak to właśnie działa. To nie jest ładny rozdział w książce, tylko powracające momenty, które rozcinają człowieka od środka.

Bardzo mocno uderzyło mnie też coś jeszcze. Dom dobry nie mówi tylko o relacji kobieta mężczyzna w tym jednym schemacie, który mamy w głowie. Ten film pokazuje, że ofiarami bywają także mężowie. Mężczyźni poniżani, wyśmiewani, bici, odzierani z godności, rozbijani psychicznie po trochu. Przemoc nie ma jednej płci. Przemoc nie wybiera sobie tylko jednego scenariusza. Szuka miejsca, gdzie może najbardziej boleć.

Kiedy patrzyłem na ekran, przed oczami stawały mi konkretne twarze. Kobiety, które przez lata tłumaczyły sobie, że on tylko ma taki charakter, że się zdenerwował, że przecież przeprosił, kupił kwiaty, obiecał poprawę. Mężczyźni, którzy od dawna są w domu wyśmiewani, umniejszani, szantażowani emocjonalnie, ale wstydzą się to nazwać po imieniu. Dzieci, które udają, że śpią, kiedy w nocy znów zaczyna się krzyk. To wszystko miałem w głowie podczas tego seansu.

I właśnie dzieci są w tym wszystkim dla mnie najcięższym tematem. Dziecko w domu przemocy nie jest widzem. Dziecko jest współofiarą. Nawet jeśli nikt go nie dotyka. Widzi przerażone oczy mamy. Słyszy głos ojca przebity alkoholem i agresją. Czuje napięcie w powietrzu. Uczy się, że miłość to krzyk, trzaskanie drzwiami, szantaż. Uczy się, że trzeba chodzić na palcach, żeby nie sprowokować wybuchu.

Po tym filmie miałem bardzo jasny obraz. Dzieci, które mogą zasnąć dopiero wtedy, kiedy dorośli przestaną rzucać w siebie słowami jak nożami. Dzieci, które w szkole próbują być grzeczne, idealne, niewidzialne, bo w głowie mają jedno: byle w domu dziś było spokojnie. Dzieci, które za kilka lat wejdą w swoje małżeństwa i będą powtarzać to, co znały od małego, bo nikt im nie pokazał innego świata.

I kiedy słyszę, że dla dobra dzieci trzeba za wszelką cenę ratować obraz rodziny, zaciska mi się gardło. Bo jeśli ratowanie rodziny polega na tym, że dziecko latami patrzy na przemoc, to nie ratujemy rodziny. My produkujemy kolejną ranę, która będzie się ciągnęła przez całe życie.

Nie widziałem na ekranie patologii z marginesu. Widziałem zwykłych ludzi w zwykłych mieszkaniach. Widziałem Polskę.

Ten film bardzo skutecznie odbiera wygodne wymówki. Idąc na Dom dobry człowiek wie, że nie będzie lekko. Tytuł, zapowiedzi, opinie innych jasno pokazują, że to nie jest lekka rozrywka. Nie ma więc uczciwej drogi ucieczki. W życiu codziennym bardzo często unikamy takich konfrontacji. Słyszymy krzyk za ścianą, podgłaśniamy radio. Widzimy siniak, przyjmujemy pierwsze wyjaśnienie, choć czujemy, że coś tu jest nie tak. Mówimy sobie, że to nie nasze sprawy.

W sali kinowej nie da się uciec. Nie ma pilota. Nie można przełączyć kanału. Przez dwie godziny patrzymy na kogoś, kto jest poniżany, bity, zastraszany. I to się naprawdę dzieje w naszym świecie, nie tylko na ekranie.

Oceny krytyków znam. Widzę w nich duży dystans. Część z nich traktuje Dom dobry jak ćwiczenie z formy, jak materiał do technicznej analizy, a nie jak opowieść o realnej przemocy. Można rozmawiać o słabszych scenach czy konstrukcji postaci, to jest normalne. Problem pojawia się wtedy, gdy taka rozmowa staje się wygodną zasłoną. Bo prawda jest taka, że ten film po prostu działa. Przebija się przez nasz pancerz, wchodzi pod skórę, nie pozwala zachować chłodnego dystansu. I nagle okazuje się, że dyskusja o formie bywa sposobem, żeby nie dotknąć sedna sprawy.

Dla mnie Dom dobry to nie był tylko seans filmowy. To był rachunek sumienia. Nie jakiś ogólny, pobożny. Bardzo konkretny.

Gdzie byłem, kiedy ktoś w moim otoczeniu bał się wracać do domu. Gdzie byłem, kiedy widziałem czyjąś zmianę, gaśnięcie, tłumione łzy, a udawałem, że nie widzę. Gdzie byłem, kiedy ktoś mówił półgębkiem, że w domu nie jest dobrze, a ja dorabiałem sobie historię, żeby tylko nie musieć w to wejść.

Słucham ludzkich historii. Wiem, ile przemocy potrafi zmieścić się w czterech ścianach domu, który na zewnątrz wygląda porządnie. Ten film jeszcze mocniej pokazał mi, że o rodzinie nie można mówić tylko językiem pięknych ideałów. Jeśli przy tych słowach nie widzimy konkretnej osoby, skrzywdzonej i przestraszonej, to znaczy, że mówimy o abstrakcji.

W pewnym momencie w filmie pojawia się postać księdza. Została pokazana bardzo realistycznie, bez karykatury. Posługuje się dobrze znanym kościelnym językiem, mówi o rodzinie, wierności, potrzebie bycia razem, dobru dzieci, krzyżu i ofierze.

Na papierze wszystko brzmi poprawnie. Problem polega na tym, że w konkretnej sytuacji te słowa nie ratują. One podtrzymują piekło. Zamiast pomóc osobie skrzywdzonej wyjść z przemocy, każą jej zostać i opowiadać sobie, że to krzyż, który ma nieść. Że dla dobra rodziny trzeba się jeszcze postarać. Że Bóg to wszystko widzi.

Oglądałem tę postać i czułem rosnący sprzeciw. Bo to nie jest tylko problem tamtego księdza z filmu. To jest zagrożenie, które dotyczy każdego duchownego, mnie też. Bardzo łatwo użyć języka wiary w taki sposób, który przykryje cierpienie. Bardzo łatwo zasłonić konkretnego człowieka hasłem o tradycji, o nierozerwalności, o świętości rodziny.

A prawda jest taka, że nie ma takiej tradycji i takiej zasady, które usprawiedliwią zgodę na przemoc. Nie ma takiej nauki o małżeństwie, która dawałaby prawo do tego, żeby ktoś był bity, upokarzany, niszczony latami, byle tylko wszystko na zewnątrz wyglądało poprawnie.

Czasami jedynym uczciwym słowem, jakie ksiądz powinien wypowiedzieć, jest słowo dość. Dość strachu. Dość tłumaczenia przemocy pięknymi słowami. Dość wmawiania ofierze, że jej obowiązkiem jest jeszcze trochę pocierpieć.

Największą wartością nie jest pojęcie rodziny. Największą wartością jest konkretny człowiek. Kobieta albo mężczyzna. I konkretne dziecko, które ma prawo dorastać w domu bez przemocy. Żywy, oddychający człowiek, bojący się, z ciałem, które jest bite albo dygocze ze strachu. Jeżeli w imię obrony abstrakcyjnych haseł poświęcamy bezpieczeństwo takiego człowieka, to coś jest głęboko nie w porządku.

Mam w sobie po tym filmie bardzo jasne przekonanie. Jeżeli ktoś żyje w małżeństwie, w którym jest systematycznie raniony, upokarzany, bity, zastraszany, pierwszym obowiązkiem otoczenia nie jest mówić mu trwaj, jeszcze spróbuj, jeszcze się poświęć. Pierwszym obowiązkiem jest pomóc mu się ratować. Pomóc przerwać ten koszmar. Czasami największym dobrem rodziny jest właśnie to, że przemoc zostaje wreszcie zatrzymana.

Dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Mężczyźni jako ofiary przemocy są często niewidzialni. Wstydzą się prosić o pomoc, boją się śmieszności, obracają wszystko w żart. Ten film przypomina, że ich godność nie waży mniej. I że dzieci patrzą. Uczą się na nas. Jeśli widzą przemoc, a dorośli mówią o miłości, to w ich sercu rodzi się potężny chaos.

Czy warto się na to wszystko narażać i iść na Dom dobry.

Moja odpowiedź jest bardzo prosta. Tak. Ten film warto zobaczyć. Świadomie. W pełni wiedząc, że to nie będzie łatwe doświadczenie. Nie po to, żeby sobie dołożyć emocji. Nie po to, żeby po wyjściu z kina móc powiedzieć, że widziało się coś mocnego.

Warto go zobaczyć dlatego, że obnaża nasze mechanizmy ucieczki. Pokazuje nasze zakłamanie. Naszą ślepotę. Naszą skłonność do chowania się za frazą to nie moja sprawa. Czasem to, co widzimy, wypieramy, bo zbyt mocno nas dotyka. Ten film bardzo utrudnia wyparcie.

Oczywiście, można po seansie wrócić do codzienności. Pójść coś zjeść, wejść w telefon, zająć się obowiązkami. Ale jeśli ten film zadziała, to coś w środku już nie będzie takie jak wcześniej. Jakiś obraz, jakieś zdanie, jakiś krzyk zostanie i zacznie uwierać.

I dobrze.

Jeśli Dom dobry sprawi, że choć jedna osoba inaczej spojrzy na krzyk zza ściany, na siniak, którego ktoś nie umie dobrze wytłumaczyć, na kobietę albo mężczyznę, którzy gasną w oczach, na dziecko, które za szybko dorosło, jeśli sprawi, że ktoś szybciej zareaguje, zadzwoni po pomoc, powie wyraźnie to nie jest normalne, to ten film już spełni swoją rolę.

To nie jest kino, do którego wraca się dla przyjemności. To jest kino, które wraca samo w człowieku. I dobrze, że wraca. Bo dopóki przestajemy udawać, że nie widzimy, jest szansa, że ktoś wreszcie przestanie się bać we własnym domu.

I o to w tym wszystkim chodzi.



/-/ + Robert Matysiak NCC