Kościół, który nie udaje
Wchodzę rano do chłodnej nawy. Kamień pachnie wilgocią, w powietrzu zostaje ślad kadzidła. Na ławce ktoś zostawił kartkę z prośbą o modlitwę, jedno zdanie zapisane niepewną ręką. W zakrystii skrzypią drzwiczki szafy, stara świeca kruszy się pod palcami kościelnego. Nie ma tłumu. Jest cisza, która nie udaje. Od niej zaczyna się prawda. Nie od manifestów i planów naprawy, nie od przemówień, ale od spojrzenia, które rezygnuje z gry pozorów. W tym spojrzeniu człowiek nazywa po imieniu własny lęk i własną winę, a dopiero potem prosi o łaskę. Dopiero wtedy powstaje dom, w którym Bóg nie jest ornamentem, lecz tchnieniem.
Wspólnota, która rodzi się w takiej ciszy, nie obiecuje komfortu. Miłość, jeśli jest prawdziwa, nie mami łatwością. Uczy porządku, bo bez porządku najsłabsi giną w hałasie. Tę regułę znali pierwsi uczniowie, gdy słyszeli, że wszystko ma się dziać godnie i w porządku. Porządek nie tłumi ducha. Chroni go. Dyscyplina nie jest batem, jest troską, która stawia granice przemocy, kłamstwu i nadużyciom. Bez niej pobożność staje się spektaklem, a wiara ucieka w emocję, która płonie chwilę i gaśnie. Z nią codzienność wraca do rytmu. Modlitwa ma godzinę, praca ma sens, odpowiedzialność ma imię. Tak smakuje miłość, która dorosła.
Nie ma odnowy bez odwagi zobaczenia ran. Zgorszenie nie rodzi się z grzechu, lecz z milczenia, które przykrywa krzywdę językiem pobożnych usprawiedliwień. Tam, gdzie ofiara zostaje sama, tam gasną światła wiary, choćby świece pod ołtarzem paliły się jasno. Kościół, który staje w prawdzie, nie broni reputacji, lecz człowieka. Nie chroni winnych, nie handluje sprawiedliwością, nie uspokaja sumień Ewangelią na pokaz. Prawda boli, ale uzdrawia. Zabija dopiero kłamstwo i obojętność. Skrucha nie jest hańbą, lecz początkiem wolności. Kto potrafi powiedzieć „zawiniliśmy”, ten odzyskuje drogę. Kto umie powiedzieć „przepraszam” naprawdę, temu wraca światło.
Jedność nie jest malowana jednolitością. Żyje z tajemnicy chrztu, który włącza w jedno ciało ludzi bardzo różnych. Różnorodność nie jest problemem do rozwiązania, lecz bogactwem do rozeznania. W tym ciele nie wygrywa ten, kto najgłośniej mówi. Pierwszeństwo mają poranieni, dzieci, ubodzy i ci, którym zabrano głos. Tam sprawdza się Ewangelia. Jedność wzrasta, kiedy niesiemy cudze ciężary, a nie wtedy, gdy liczymy własne zasługi. Z tej pracy rodzi się zaufanie, które nie potrzebuje marketingu.
Liturgia nie jest sceną. Jest oddechem. Stół Słowa i stół Chleba nie służą temu, by nas zachwycić, lecz by nas nawrócić. Piękno ma tu sens tylko wtedy, gdy prowadzi dalej niż do siebie. Muzyka uczy słuchania, cisza uczy wiary, gesty uczą posłuszeństwa, które nie jest ślepe, tylko rozumne. Gdy modlitwa styka się z chlebem dla głodnych i z odwiedzinami w szpitalu, rytm dnia staje się katechezą. Gdy sakrament zamienia się w dekorację, wszystko stygnie, nawet jeśli światła w prezbiterium są jasne.
Wiedza i wiara nie są wrogami. Rozum jest darem, który chroni sumienie przed łatwą iluzją. Pytania nie niszczą religii. Puste odpowiedzi ją niszczą. Wspólnota, która ufa Prawdzie, nie boi się dyskusji. Czyta Słowo, uczy się historii, słucha nauki, ćwiczy roztropność. Nie ucieka w slogany. Nie miesza osądu moralnego z pogonią za wizerunkiem. Człowiek, który wierzy, może powiedzieć nie wiem i nie traci godności. Może też powiedzieć zrobiłem źle i tym zdaniem otwiera innym drogę do nawrócenia.
Władza w Kościele jest służbą. Kto ją sprawuje, odpowiada za tych, których łatwo nie widać. Za przemilczanych, za skrzywdzonych, za zagubionych, którym nikt nie otworzył drzwi. Wierność Ewangelii zaczyna się nie od wielkich programów, lecz od pilnowania małych rzeczy. Od jawności decyzji, od czystych rąk w sprawach pieniędzy, od prostoty w sprawach stylu. Hierarchia bez pokory staje się strukturą lęku. Pokora bez odwagi zamienia się w bezradność. Potrzeba jednego i drugiego. Odwaga mówi prawdę, pokora klęka przed Bogiem, a nie przed opinią.
Nie wystarczy potępiać zło w ogólności. Trzeba je rozwiązywać w szczegółach. Zgłosić to, co trzeba zgłosić. Zabezpieczyć ofiarę. Uczciwie przeprowadzić procedurę. Przyjąć konsekwencje. Zadośćuczynić. Nie z poczucia wstydu, lecz z miłości do Prawdy. Tylko tak odzyskuje się wiarygodność. Innej drogi nie ma. Pobożne opowieści o nawróceniu niczego nie naprawią, jeśli równocześnie nie zrobi się kroków, które mają wagę.
Wspólnota żyje z prostych czynów. Ktoś wraca do spowiedzi po latach i znajduje człowieka, który nie ocenia, tylko prowadzi. Ktoś przestaje pić i prosi o wsparcie, a otrzymuje nie słowa, lecz obecność. Ktoś, kogo skrzywdzono, słyszy wreszcie przepraszam i widzi czyny, które potwierdzają to słowo. W takich chwilach Bóg jest bardzo blisko. Czasem bliżej niż w długich przemowach. Blisko w milczeniu, które nie ucieka. Blisko w dłoniach, które potrafią podnieść.
Nie potrzeba wielkich słów o jedności, żeby zacząć ją budować. Wystarczy zatelefonować do kogoś, z kim się zerwało więź. Wystarczy przyznać rację tam, gdzie dotąd broniło się własnego obrazu. Wystarczy pięć minut ciszy przed liturgią, żeby oddać Bogu to, co w nas rozbite. Wystarczy decyzja, że od dziś nie mówimy o nikim tego, czego nie powiedzielibyśmy mu w oczy. Taka asceza języka leczy wspólnotę szybciej niż najbardziej pomysłowa kampania.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczymy Kościół idealny. Wiem, że można widzieć Kościół prawdziwy. Ten, który nie udaje. Ten, który umie przepraszać i umie wymagać. Ten, który nie boi się ciszy i nie drży o własny blask. Ten, który dźwiga cudze ciężary i prosi, by ktoś pomógł nieść jego własne. Ten, który pamięta modlitwę Jezusa o jedność i traktuje ją jak zobowiązanie, a nie jak cytat. Ten, który wierzy, że słowo tak znaczy tak, a słowo nie znaczy nie, i że każda inna mowa pochodzi ze słabości, której trzeba pilnować.
Jeśli taki dom ma istnieć, zaczyna się w jednym sercu. Nie w centrum konferencyjnym i nie na posiedzeniu komisji. Zaczyna się w człowieku, który wieczorem powie cicho stało się dobro dzięki komuś, kogo nie doceniłem, i rano postanowi naprawić to, co od niego zależy. Zaczyna się w kapłanie, który nie wstydzi się łez przy łóżku chorego. Zaczyna się w siostrze, która po raz setny otwiera drzwi bezdomnemu. Zaczyna się w świeckim, który nie chce już żyć podwójnie. Z takich ziaren rośnie drzewo. Nie spektakularne, ale mocne. Niepozorne, ale żywe.
Nie wszystko da się rozwiązać dziś. Dziś da się jednak wybrać stronę. Prawdę zamiast pozoru. Porządek, który chroni, zamiast chaosu, który rani. Wierność zamiast wygody. Miłość, która ma kształt, zamiast uczucia, które znika, gdy robi się trudno. Z takiego wyboru rodzi się światło. A kiedy światło zapala się w jednym miejscu, ciemność przestaje być oczywista. To wystarczy na początek. Reszta należy do Boga, który nie przestaje zaczynać od nowa.

/-/ + Robert Matysiak NCC