Ciało, które pamięta Boga
RM
Ciało nie jest grzechem.
Jest pamięcią dotyku, którym Bóg uformował świat.
Każda istota nosi w sobie echo tamtego tchnienia,
które obudziło glinę w puls.
Miłość nie zaczyna się w pożądaniu,
lecz w pragnieniu bycia poznanym do końca.
Nie tylko w ciele, ale w istnieniu.
Nie tylko przez drugiego, ale przez Tego, który stworzył pragnienie.
Seks nie jest przeciwieństwem świętości,
lecz jej odbiciem, cieniem tęsknoty za jednością,
która już raz była i wciąż czeka na wypełnienie.
Dwoje ludzi, którzy się spotykają naprawdę,
nie są tylko sobą.
Są ikoną początku, zapowiedzią nieba.
Tam, gdzie spojrzenie staje się modlitwą,
a dotyk błogosławieństwem.
Bo w miłości, jeśli jest prawdziwa,
Bóg znów stwarza świat.
Nie w prochu, ale w ciele,
nie w ciszy, ale w drżeniu,
które zna Jego imię.
Pieśń, która pozostała
RM
Po grzechu człowiek ukrył się w nagości,
ale Bóg nie odwrócił wzroku.
To my nazwaliśmy wstyd tym,
co miało być świątynią.
Ciało jest bramą, nie przekleństwem.
Tam, gdzie krew i tchnienie splatają się w rytmie,
Bóg zostawił swoją muzykę.
Dlatego pragnienie nie jest hałasem,
ale pamięcią raju.
Miłość cielesna, gdy jest czysta jak źródło,
nie gubi duszy, lecz prowadzi ją głębiej.
Nie do nasycenia, lecz do ofiary,
bo każde zjednoczenie mówi: Oto Ja.
Kiedy dwoje się kocha naprawdę,
świat staje się na chwilę pełny.
W ich ciele Bóg widzi swój obraz,
w ich drżeniu swoją pieśń,
którą śpiewał, gdy stwarzał świat.
I choć ludzie zapomnieli słowa,
ta melodia trwa.
W spojrzeniu, w oddechu,
w chwili, gdy ciało i dusza
spotykają się w tym samym świetle.
Zgubieni
RM
Nie wiemy już, dokąd iść.
Drogi splatają się jak druty w starym radiu,
słychać tylko szum, przesterowane echo dawnych pieśni.
Kiedyś prowadziły nas gwiazdy,
teraz świecą ekrany, a niebo milczy.
Zgubiliśmy prostotę ruchu,
spokój kamienia, który wie, że trwa.
Biegniemy, choć nikt nie goni,
uciekamy, choć nie wiemy przed kim.
Światło już nie prowadzi, tylko migoce w próżni,
jakby samo zapomniało, dokąd miało wskazywać.
Zgubiliśmy siebie w tłumie obrazów,
w hałasie, który udaje modlitwę.
Chcieliśmy być wolni,
a zostaliśmy rozproszeni.
Niebo jest daleko,
bo w sercu zgasła pamięć kierunku.
A jednak…
w najciemniejszym zakręcie myśli
czasem zapala się iskra.
Jakby ktoś szeptał z głębi nas:
wróć, jeszcze nie jest za późno.
Bo nawet w chaosie istnieje ścieżka,
niewidzialna, ale prawdziwa.
Czasem prowadzi przez ruinę,
czasem przez ciszę, która boli,
lecz zawsze kończy się światłem.
Zgubiliśmy się, tak.
Ale Ten, który nas szuka,
nie zrezygnował.
Idzie po śladach, które sami zatarliśmy,
woła po imieniu w miejscach, gdzie nie ma głosu.
I może właśnie tam, gdzie wydaje się koniec,
zaczyna się powrót.
Nie gwałtowny, nie nagły,
lecz cichy jak oddech dziecka,
które zasypia w ramionach Ojca.
Ci, którzy zapomnieli języka światła
RM
Zgubiliśmy słowa, które mówiły prawdę.
Zostały tylko dźwięki odbijające się od ścian.
Niebo jest blisko, lecz nie rozumiemy jego mowy,
bo alfabet światła wyszedł z użycia.
Nie umiemy już słuchać wiatru,
ani czytać deszczu, który spada jak proroctwo.
Zatraciliśmy spojrzenie, które rozumiało kolory,
i dotyk, który wiedział, że życie jest święte.
Zbudowaliśmy świat bez ciszy,
więc nawet modlitwa brzmi jak obcy język.
Mówimy: niebo, a myślimy: pustka.
Mówimy: człowiek, a słyszymy: hałas.
Wydaje się, że wszystko trwa,
a jednak coś ubywa powoli, bez bólu.
Jak woda sącząca się z rozbitego dzbana,
tak sens uchodzi z naszych dni.
A potem nagle przychodzi milczenie.
Nie to z braku słów,
ale to, które pamięta początek.
Ziemia odetchnie, ptaki wrócą,
i nawet kurz zacznie świecić w promieniu słońca.
Wtedy zrozumiemy, że język nie zginął,
tylko czekał, aż ucichniemy.
Że Bóg wciąż mówi tym samym światłem,
a to my zamknęliśmy oczy.
I może wtedy, w krótkim momencie jasności,
zrozumiemy znów jedno zdanie:
że wszystko, co istnieje, jest modlitwą,
a cisza jej początkiem.
Powrót
RM
Nie wracam, bo znalazłem drogę.
Wracam, bo przestałem uciekać.
Ścieżka była zawsze tam, gdzie moje kroki,
tylko serce błądziło w innym kierunku.
Długo myślałem, że Bóg jest daleko,
że czeka na końcu jak nagroda za wytrwałość.
A On szedł ze mną w ciszy,
w kurzu i zmęczeniu dni,
w spojrzeniach ludzi, których mijałem obojętnie.
Nie objawił się w błysku,
ale w delikatnym świetle,
które zaczęło przenikać codzienność,
aż stała się modlitwą.
Powrót nie ma początku ani końca.
Jest przebudzeniem w drodze,
gdy nagle rozpoznajesz, że niebo było tu zawsze,
tylko twoje oczy widziały inaczej.
Czasem trzeba się zgubić,
żeby przestać liczyć kroki.
Trzeba utracić pewność,
żeby odnaleźć bliskość.
A kiedy w końcu przystajesz,
cisza staje się domem.
Ziemia mięknie pod stopami,
powietrze ma smak początku,
a Bóg - ten sam, wczorajszy i dzisiejszy -
uśmiecha się w tobie.
I wtedy wiesz,
że niebo nigdy nie zniknęło,
że wszystko, czego szukałeś,
czekało nie przed tobą,
lecz w tobie.
Powrót to nie krok wstecz,
lecz otwarcie oczu.
To chwila, gdy światło dotyka serca,
a serce w końcu odpowiada.
Z ognia i tchnienia
RM
Nie z próżni przyszłyście, lecz z płomienia pragnień,
z tchu co drży jak struna w boskim gardle,
z nocy co szeptała, nie ma życia, a jednak w niej zakwitło
ziarno światła niewypowiedzianego imienia.
O wy, zrodzone z westchnień i błysków,
z rąk co drżały jak święte skrzydła Stwórcy,
z ognia uczonego czułością,
z łez, które stały się wodą chrztu w ukryciu.
Ciało wasze jak wosk przyjmujący światło
płonie w dłoniach Boga jak psalm poczęcia,
w żyłach wam biegnie rytm poranka stworzenia,
głos, co śpiewał nad wodami w dzień pierwszy.
Nie z mechaniki, lecz z tajemnicy,
nie z chłodu, lecz z westchnienia ziemi,
która wołała zbyt długo o dzieci,
a teraz śpiewa jak źródło przebite ogniem.
O dusze kruche jak szkło, a mocne jak żar,
w was powraca glina i duch w jedno,
jakby znów Bóg nachylił się nad prochem
i wyszeptał żyj, i stało się światło.
Nie pytaj świata, skąd wasze przyjście,
bo w waszych oczach jest odpowiedź.
Tam płonie to samo, co w płatku śniegu,
to samo, co w krwi Baranka i w sercu gwiazdy.
Wy jesteście echem stworzenia,
które nie zna wstydu ani podziału,
bo każde istnienie, co trwa w miłości,
jest słowem wypowiedzianym przez Boga.
Strona chmur
RM
Niebo drży jak struna stwórczej pieśni,
chmury biegną w pośpiechu objawienia,
każda z nich niesie głos co w sercu dźwięczy,
każda pamięta pierwsze słowo cienia.
Światło igra z ich srebrem jak Duch w zaraniu,
tka im aureole, pali i koi,
a w głębi błękitu jak w świątynnym planie
spoczywa cisza, święty pokój.
Czuję jak niebo oddycha modlitwą,
jak z westchnień rodzi się kształt obietnicy,
jak wiatr, ten prorok bez imienia,
zwiastuje zmierzch i poranek w jednej chwili.
Oto wstaje burza, lecz nie z gniewu,
lecz z przebudzenia drzew i dusz uśpionych,
bo Bóg przechodzi w szacie z mgły i błysku,
a chmury to ślady Jego kroków.
Patrz jak pęka horyzont światła,
jak w deszczu płonie łaska i przysięga,
a my drobni dźwigamy spojrzenie
ku temu co trwa, choć wszystko odchodzi.
I wiem, gdy spłynie ostatnia kropla,
niebo otworzy się jak księga zwycięstwa,
a każda chmura stanie się słowem,
które Bóg wypowiada nad światem.
Modlitwa ciszy
RM
Świat jest cichy nie przez brak głosu,
lecz przez nadmiar naszych dźwięków.
Ziemia drży nie z zachwytu, lecz ze zmęczenia,
bo nawet ciszę próbujemy nagrać i sprzedać.
Ptak śpiewa, lecz ginie w szumie silnika,
dziecko płacze, ktoś ścisza powiadomienia.
Modlitwy mają mikrofony,
a serca tryb samolotowy.
Jakbyśmy bali się, że milczenie nas zdradzi,
że kto umie słuchać, ten już nie należy
do świata kliknięć i akordów powiadomień.
A jednak, gdy noc spada jak popiół
i echo miasta gubi się w kablu,
pojawia się coś, czego nie da się wytłumaczyć.
Nie dźwięk, nie szmer, nie słowo,
raczej drżenie, które pamięta początki świata.
Jakby Bóg, bardzo cicho,
oddychał pod rytmem naszych hałasów,
czekał, aż któryś z nas przestanie mówić
i usłyszy, że to ziemia
od wieków modli się ciszą.
Niedziela
RM
Poranek rodzi się z popiołu tygodnia.
Mgła spływa po dachach jak resztki modlitwy.
Ziemia oddycha ciężko,
jakby pamiętała, że dziś miał być dzień inny.
Niebo zawisło wysoko,
jasne, lecz dalekie.
Jak spojrzenie, które widzi wszystko,
a wciąż nie może zostać dostrzeżone.
Cisza drży.
Nie od śpiewu, lecz od zmęczenia.
Dawniej niedziela miała smak wspólnego stołu.
Chleb dzielił dłonie jak łaska,
a głosy ludzi unosiły się miękko
jak dym znad pól po żniwach.
Teraz jej zapach ginie
w blasku szyb, w pędzie, w dźwiękach reklam.
Cisza nie ma gdzie usiąść.
Bóg wciąż chodzi między nami,
cicho, jakby nie chciał przestraszyć świata.
Czeka aż ktoś Go rozpozna
w twarzy starca, w dłoni dziecka,
w oddechu pszenicy.
Niedziela nie umarła.
Zeszła głęboko pod skórę czasu.
Czuwa w sercach tych,
którzy potrafią jeszcze zwolnić krok
i spojrzeć w niebo jak w źródło.
W ich wnętrzu tli się światło.
Nie zagłusza go żaden hałas.
To światło pamięta pierwszy dzień stworzenia.
Ten dzień jest bramą.
Nie przystankiem.
Jest pamięcią Edenu,
której człowiek nie umie już wypowiedzieć.
Lecz kiedy ktoś zatrzyma się naprawdę,
odłoży ciężar tygodnia,
i westchnie tak,
jak modli się ziemia po deszczu,
Bóg wraca.
Wraca w świetle, które przecina cień.
Wraca w chlebie, który znów ma smak łaski.
Wraca w człowieku,
który pierwszy raz od dawna
nie musi nic robić,
żeby być.
Spotkanie bez słów
RM
Stary kościół braci
otwiera ramiona jak drzewo
którego korzenie wgryzły się w ziemię
a konary dotykają nieba.
Wchodzę w cień świętych ścian,
w ciszę która ma własny głos,
jest ciężka i miękka jednocześnie,
jakby Bóg oddychał ukryty
za każdą deską i kamieniem.
Na zewnątrz świat huczy jak targ,
pełen krzyku i podziałów,
tu zaś jest inna mowa,
tu cisza scala głosy,
które od dawna były rozdarte.
Nie modlę się głośno,
bo słowa gasną jak płomienie,
stoję jak pielgrzym bez mapy,
jak kuzyn z biednej wioski,
którego przyjęto za stół,
choć nie miał nic w darze.
I wtedy cisza staje się światłem,
a w tym świetle widzę,
że różne drogi, różne imiona, różne pieśni
spotykają się w jednym źródle,
że Pan jedności nie zbudował murów,
lecz mosty utkane z krwi i modlitwy.
I wychodzę stąd inny,
niosę w sercu ciszę jak kielich,
pełen światła które nie gaśnie.
W niej brzmią głosy wielu rzek,
łączących się w jedno morze,
nie znam już granic murów ani nazw,
bo w Obecności
wszyscy jesteśmy rozpoznani.
Jak dzieci które wracają z daleka,
spotykamy się w jednym Domu,
gdzie Ojciec czeka
i stoły są już nakryte.
Morze i krzyż brzegów
RM
Piasek jak pergamin, zapisany kroplą soli,
na nim stopy, których ślad zaraz zmyje fala,
a jednak pozostanie w pamięci ziemi.
Oto Ojczyzna, nie tylko ziemia i kamień,
ale to, co żyje między krokiem a modlitwą,
między sercem a burzą.
Szum morza, jak chóralny psalm,
uderza o brzeg z mocą, jakby wołał:
Nie zapomnij, twoje korzenie są głębsze
niż dno, które kryje rozbite muszle,
głębsze niż cień horyzontu.
Tam, gdzie piasek i krew się spotykały,
gdzie sztandar wznoszono nad ruiną,
tam też dziś przychodzi fala,
nie niszczy, lecz przypomina.
Stoję, jeden, a jakby wielu,
bo w mej piersi oddycha oddech tych,
którzy poszli przed nami.
Ich echo brzmi w mew krzyku,
ich odwaga w rozbłysku słońca na wodzie.
Plaża, morze, Ojczyzna,
trójca pamięci i nadziei,
gdzie piasek staje się modlitwą,
morze proroctwem bez końca,
a Ojczyzna sercem, co bije
w rytmie fal i w kroplach krwi minionych.
Uklęknąć tu, to dotknąć żywej historii,
pocałować ziemię jak relikwię,
i ślubować w ciszy, że dopóki serce bije,
dopóty będzie śpiewać
dla Boga, dla narodu, dla ziemi,
która nigdy nie jest tylko piaskiem,
lecz testamentem wieków.
Brzeg Przymierza
RM
Morze drży jak księga otwarta,
jego fale niosą głosy dawnych pokoleń.
Słychać w nich kroki, które przechodziły w ciemności,
jak Izrael przez rozstąpione wody,
jak pielgrzymi, którzy szukali światła
pośród burzy i rozpaczy.
Piasek zachowuje pamięć,
każde ziarnko to ślad przysięgi,
każda kropla soli to łza przelana
za ziemię, która była obietnicą.
Tutaj granica nie dzieli,
ale wzywa do przejścia.
Morze nie zamyka, lecz otwiera,
bo za jego głosem kryje się głos Boga,
który woła: Idź dalej, nie zatrzymuj się,
ziemia, którą dotkniesz, nie jest tylko ziemią,
jest testamentem, jest krwią, jest modlitwą.
Stojąc na brzegu, wiem,
że nie jestem sam.
W moim oddechu oddychają ci,
którzy szli przede mną,
w moim sercu biją serca przodków,
a w mojej modlitwie brzmią ich pieśni.
Ojczyzna staje się świątynią pamięci,
morze prorokiem, który woła wśród fal,
a piasek jak kadzidło unosi modlitwę
za żywych i umarłych.
Bo ten brzeg nie jest tylko granicą ziemi.
To próg wieczności,
gdzie Bóg zbiera imiona w swoje dłonie,
gdzie naród odnajduje swoje serce,
a człowiek uczy się, że każda fala
jest przypomnieniem obietnicy,
że światło powróci i nie zgaśnie.
Witraż
RM
Poranek nadchodzi jak pierwszy dzień stworzenia.
Słońce uderza w szyby i otwiera księgę barw.
Katedra zaczyna mówić.
Czerwienie przypominają o krwi,
zieleń o obietnicy życia,
błękit o niebie, które się zniża.
To wołanie proroka zaklętego w szkle.
W południe barwy stają się ostrzejsze,
jak miecz obosieczny,
który przeszywa serce.
Nie ma już cienia, tylko światło,
które obnaża człowieka.
Nie można stać w katedrze obojętnie,
bo witraż osądza spojrzeniem.
Pokazuje, kim jesteś:
czy szybą przejrzystą,
czy kamieniem, który nie przepuszcza światła.
Wieczór nadchodzi,
kolory tracą swój blask.
Ale właśnie wtedy witraż krzyczy najgłośniej:
światło odchodzi,
czas jest krótki,
czy przygotowałeś się na noc.
A noc jest ciężka.
Witraż staje się czarnym szkieletem,
raną w murze, pustym oknem.
Miasto śpi, ale katedra czuwa.
Czeka, aż słońce znów wejdzie i obudzi barwy.
Wtedy prorocze wezwanie stanie się obietnicą:
że światło powróci, że okna znów zapłoną,
że noc nie jest końcem, lecz przerwą w widzeniu.
Tajemnica Eucharystii
RM
Na ołtarzu leży chleb,
zwyczajny, kruchy, ubogi.
Nie błyszczy złotem,
nie pachnie potęgą,
jest jak codzienność,
która zmieściła w sobie wieczność.
W dłoniach kapłana podnosi się cisza.
Ziarna, które kiedyś umarły w ziemi,
teraz żyją nowym życiem.
Wino, które niosło smak radości,
przemienia się w krew,
która ocala świat.
Eucharystia nie woła krzykiem.
Przychodzi jak szept,
jak światło wchodzące w mrok,
jak oddech, którego nie da się zatrzymać.
Tutaj Bóg staje się mały,
aby człowiek nie bał się podejść.
Tutaj wieczność mieści się w chwili,
a nieskończoność w okruchu chleba.
I ten, kto przyjmuje,
nie tylko je i pije,
ale pozwala, by Bóg zamieszkał w nim,
jak ogień w lampie,
jak pieśń w sercu,
jak dusza w ciele.
To jest tajemnica większa niż nasze słowa.
Chleb, który jest Ciałem.
Wino, które jest Krwią.
Stół, który jest Krzyżem.
I uczta, która jest Zmartwychwstaniem.
W Eucharystii niebo schodzi na ziemię,
a ziemia zostaje podniesiona do nieba.
Człowiek staje się mieszkaniem Boga,
a Bóg chlebem człowieka.
I w tej tajemnicy,
której nie da się objąć rozumem,
serce odnajduje pokój,
bo wie, że oto sam Chrystus
stał się jego pokarmem.
Rozdarcie
RM
Widziałem Ciało Pana rozdarte na ołtarzach,
wielogłos krzyczących świątyń, gdzie jeden krzyż
rozpięty tysiącem ramion, a każde w inną stronę.
Z ust wychodzi Ewangelia, a brzmi jak rozłam,
słowo, co miało być mieczem prawdy,
obraca się w nóż wbity w serce Oblubienicy.
Czyż Chrystus podzielony, pyta Paweł.
Czyż Krzyż, krzyżowany raz, nie raz na zawsze.
A jednak my, głusi, wznosimy mury ze słów,
z dogmatów jak z cegieł, z pychy jak z zaprawy.
Wchodzimy w Jego Modlitwę, aby byli jedno,
i rozrywamy ją jak zasłonę Świątyni,
lecz nie z mocy Boga, lecz z naszej własnej dłoni.
O ziemio pełna chrześcijan, a jak pustynia bez wody,
tyle źródeł, a każde odcięte od rzeki.
Jedno Źródło, a my kopiący studnie bez dna.
Źródło ukryte
RM
Pod ziemią, w głębi,
biją wody uwięzione od wieków.
Przykryte warstwą kamieni,
uduszone przez chwasty,
zapomniane przez człowieka,
który pragnie, a nie wie,
że tuż pod stopami ma życie.
Pije więc z kałuż,
nachyla się nad brudnymi sadzawkami,
gasi pragnienie błotem,
i wciąż jest spragniony bardziej.
Im więcej pije, tym większe drżenie w gardle,
tym bardziej wysycha serce,
które miało być rzeką, a stało się pustynią.
Aż przychodzi Ten,
który zna skrytą głębię.
Odgrzebuje kamienie,
rozgarnia ciernie,
a ziemia, jakby nie mogła dłużej milczeć,
pęka w nagłym krzyku.
Wybucha źródło,
najpierw cichy strumień,
potem rzeka, która rozdziera grunt,
woda bijąca jak światło w południe,
przejrzysta, zimna, ostra jak miecz,
a jednocześnie łagodna,
jak ramiona, które obejmują w nocy.
Człowiek patrzy i drży.
Podchodzi, przykłada usta,
i czuje, że pierwszy raz smakuje wodę, która jest życiem.
Każda kropla jest jak iskra,
spada do wnętrza i rozświetla serce,
każdy łyk staje się pieśnią,
która rozbrzmiewa aż po krańce duszy.
Nie tylko gardło zostaje nasycone,
ale całe ciało zaczyna oddychać inaczej.
Jakby w żyłach płynęło światło,
jakby oczy otworzyły się na nowy świat,
jakby sama skóra przestała pamiętać o pustyni.
I człowiek, który przez lata chodził jak cień,
teraz prostuje plecy,
spogląda w niebo
i czuje, że jego kroki stają się modlitwą.
Ta woda nie zatrzymuje się w nim,
ona płynie dalej,
rozlewa się wokół,
rozbudza nasiona,
sprawia, że pękają skorupy suchych pól.
Tam, gdzie leżał popiół,
wschodzi trawa.
Tam, gdzie był kamień,
rozkwita kwiat.
Źródło nie przestaje bić.
Jego huk niesie się jak głos proroka,
a jego blask zapala oczy tych,
którzy przyjmują tę wodę.
I człowiek, który był pustynią,
staje się ogrodem,
gdzie ziemia jaśnieje jak kryształowe morze,
a woda w głębi śpiewa pieśń,
która przypomina głosy aniołów.
Cała przestrzeń drży od obecności Boga,
choć cisza pozostaje czysta jak modlitwa.
Każdy kamień, każde źdźbło trawy
staje się świadkiem nowego stworzenia.
A człowiek stoi pośrodku światła,
wołany po imieniu,
otoczony jasnością, która nie gaśnie,
i oddycha życiem,
silniejszym niż wszelka noc.
Bo to źródło ma imię.
To nie jest tylko woda,
ale łaska, która rodzi się w spowiedzi.
To miejsce, gdzie Bóg rozbija kamienie,
otwiera głębię,
i sprawia, że pustynia serca
staje się ogrodem spotkania.
Grosz
RM
Leży na ulicy,
maleńki, pominięty,
deptany przez pośpiech ludzi.
Nikt nie zwraca uwagi,
nikt nie pyta,
nikt się nie schyla.
Ale grosz nie milczy.
Woła bez słów,
oskarża jak prorok.
Mówi:
„Tak właśnie leży człowiek w oczach drugiego,
ubogi, niepotrzebny, niewarty wysiłku.
Tak właśnie mijacie Boga,
który ukrył się w najmniejszym,
w najcichszym, w tym, co wzgardzone”.
Grosz na ulicy jest znakiem.
Jest przypowieścią o sercach,
które zatraciły zdolność schylania się.
Jest sądem nad światem,
który woli złoto zamków
niż błysk pojedynczej monety
na prochu ziemi.
Ten grosz to wołanie wieczności.
Bo kiedy przechodzisz obok,
nie tylko mija cię metal,
mija cię człowiek,
mija cię Bóg,
mija cię twoje własne zbawienie.
A przyjdzie dzień,
gdy historia zostanie zliczona
nie z wielkich skarbców,
nie z ciężaru bogactw,
lecz z takich groszy,
z maleńkich czynów miłości,
z chwil, gdy zatrzymałeś się,
by podnieść to, co wzgardzone.
I usłyszysz głos,
który powie:
„Cokolwiek uczyniłeś jednemu z tych najmniejszych,
Mnie uczyniłeś”.
Dlatego grosz na ulicy
nie jest błahostką,
nie jest śmieciem,
jest proroctwem,
jest osądem,
jest pytaniem,
które Bóg kładzie na twojej drodze:
czy się zatrzymasz?
O czasie człowieka
RM
Młodzi pragną starości,
jakby wierzyli, że mądrość rodzi się z siwych włosów.
Starzy tęsknią za młodością,
jakby zapomnieli, że ich krew kiedyś płonęła jak ogień.
Ci w połowie drogi stoją na rozstaju,
nie widzą, że czas już przechylił się w drugą stronę,
a oni wciąż grają, jakby to był dopiero początek.
wszyscy chcą być kimś innym,
wszyscy szukają życia w cudzym wieku,
wszyscy mijają własne teraz,
jakby było pyłem,
jakby nic nie warte.
Ale Bóg nie patrzy na kalendarze.
Dla Niego jeden dzień jest jak tysiąc lat,
a tysiąc lat jak jeden dzień.
I mówi:
„Nie pytaj, czy jesteś młody czy stary.
Pytaj, czy jesteś mój.
Bo czas to tylko cień wieczności,
a życie twoje to chwila,
która ma się przemienić w światło bez końca”.
Dlatego obudź się teraz,
bo chwila twoja jest święta.
Nie odkładaj życia na jutro,
nie oglądaj się za wczoraj.
Stań w tym momencie –
tu bije twoje serce,
tu czeka twój Bóg,
tu zaczyna się wieczność.
O śmierci
RM
Śmierć to rzeka,
która płynie między światłem a cieniem.
Każdy musi w nią wejść,
choć nikt nie zna głębi.
Dla jednych jest ciemnością,
dla innych wejściem do świtu.
Dla jednych strachem,
dla innych objęciem Ojca.
Śmierć obnaża wszystko:
maski spadają,
bogactwa znikają,
sława milknie.
Pozostaje tylko dusza,
naga jak w dniu narodzin,
i Bóg,
który mówi:
„Wracaj.
Dom czeka na ciebie”.
I wtedy okazuje się,
że wszyscy jesteśmy równi,
królowie i żebracy,
mądrzy i głupi,
młodzi i starzy.
Wszyscy zanurzamy się w tej samej rzece,
wszyscy stajemy przed tym samym światłem,
wszyscy zrzucamy ciężar imion i tytułów.
Śmierć nie zna granic,
nie zna narodów ani podziałów.
Śmierć jest ostatnim przypomnieniem,
że jesteśmy braćmi,
że wszyscy rodzimy się i umieramy
w rękach jednego Boga.
Dlatego obudź się teraz,
bo twoje dni są policzone.
Nie szukaj wieczności w złudzeniach,
nie odkładaj na później tego, co święte.
Stań w prawdzie,
tu i teraz,
bo śmierć nadchodzi jak noc,
a tylko światło Boga
zamienia ją w poranek bez końca.
Modlitwa Złamana
RM
Noc Getsemani wciąż trwa.
Modlitwa Chrystusa unosi się jak ogień w powietrzu,
a ziemia drży, jakby nie mogła jej unieść.
On prosi o jedność, a my, dzieci rozproszenia,
rozrywamy tę prośbę na strzępy słów i murów.
Jakbyśmy pili Jego krew, a wypluwali ciało,
jakbyśmy nosili Jego imię, a zdradzali twarz.
Aby byli jedno, woła wciąż Ukrzyżowany,
a echo tej prośby rozbija się o nasze mury.
Katedry i kaplice jak gwiazdy na niebie,
lecz każda z nich to samotna planeta,
nie wchodząca w taniec wspólnej konstelacji.
Biada nam, którzy odważyli się dzielić Niezniszczalne.
Biada dłoniom, co prują płótno z krwi utkane.
Czyż nie słyszysz, Kościele, że twoje rozdarcie
jest raną zadawaną Temu, który cię zrodził.
Spójrz w Jego oczy, czy nie płoną gniewem i łzami.
Spójrz na Jego serce, czy nie bije wciąż w tobie,
choć bijesz przeciw Niemu.
Powiedz, chrześcijaninie, jak staniesz przed Panem,
jeśli twoja modlitwa brzmi głośniej niż Jego prośba.
Jak odpowiesz na pytanie,
dlaczego podzieliłeś to, co On zjednoczył w Krwi.
Nie ma dwóch Chrystusów,
nie ma dwóch Krzyży,
nie ma dwóch Zmartwychwstań.
Jest jeden Pan i my, rozdarci.
A jeśli nie wrócimy, jeśli nie złączymy rozdartego,
kamienie wołać będą,
a głos ich będzie sądem
nad naszym zapomnieniem Ewangelii.
Narodziny
RM
Narodziny to płomień rozpalony w ciemności.
Dłonie matki stają się świątynią,
a łono staje się ołtarzem,
na którym Bóg składa obietnicę przyszłości.
Ojciec czuwa obok jak strażnik,
z drżeniem w sercu,
z bezradnością i siłą zarazem.
Jego obecność staje się murem,
za którym rodzi się życie.
Jego milczenie jest modlitwą,
która unosi się wyżej niż słowa.
Nie widać jeszcze lat,
nie widać dróg, które czekają,
ale w spojrzeniu dziecka jest wieczność,
która przychodzi w ciele.
A w oczach rodziców pojawia się proroctwo odpowiedzialności,
że to życie powierzone im
jest większe od nich samych.
Narodziny są pytaniem:
Kim będziesz
Do kogo pójdziesz
Czy odważysz się żyć tak,
by twoje dni były odpowiedzią na Miłość
Rodzice, którzy trzymają dziecko,
trzymają jednocześnie tajemnicę.
Początek, którego nie stworzyli,
a który został im powierzony jak skarb.
Ich dłonie drżą,
ale to drżenie jest święte,
bo w ich ramionach
spoczywa obietnica świata.
I Bóg, który widzi pierwszy oddech,
widzi także ostatni.
Ale w tym oddechu początkowym
zawarte jest proroctwo,
że życie zwycięża,
że świat nie jest pusty,
że jeszcze raz można zacząć od początku.
Narodziny są bramą,
przez którą świat zostaje odnowiony.
Nie tylko nowym ciałem,
ale nową obietnicą,
że życie nie ustaje,
że Miłość ma moc zwyciężać noc.
W narodzinach ukryty jest szept Boga,
że każda chwila ma sens,
że każde istnienie jest potrzebne,
że w każdym dziecku świat otrzymuje jeszcze raz
szansę, aby stać się piękniejszym.
Narodziny są początkiem,
ale są także proroctwem.
Zapowiadają drogę,
na której człowiek ma odnaleźć Tego,
który sam narodził się w ciele,
abyśmy uwierzyli,
że życie nigdy nie jest przypadkiem,
ale zawsze jest darem.
Pustynia serca
RM
Pustynia nie jest tylko piaskiem.
Pustynia to droga, na której człowiek zostaje sam
z własnym głosem,
z własnym głodem,
z własnym sercem.
Na pustyni znikają złudzenia.
Nie ma cienia, za którym można się ukryć,
nie ma wody, która by oszukała pragnienie.
Na pustyni wychodzi na jaw prawda,
o Bogu i o człowieku.
Izrael szedł przez pustynię czterdzieści lat.
Nie dlatego, że droga była długa,
ale dlatego, że serce było twarde.
Bo pustynia nie jest drogą geograficzną,
ale drogą serca.
Tam, gdzie brakuje chleba i wody,
człowiek zaczyna wołać.
Tam, gdzie nie ma nic,
pojawia się Ten, który jest Wszystkim.
Na pustyni kuszony był Chrystus.
Diabeł podsuwał Mu kamienie,
zamieniał je w miraże.
Ale On wiedział,
że nie samym chlebem żyje człowiek,
lecz każdym słowem,
które pochodzi z ust Boga.
Na pustyni Bóg przemawia ciszą.
Nie w huku burzy,
nie w ogniu błyskawicy,
ale w łagodnym powiewie.
Cisza pustyni jest jak lustro,
odbija prawdę,
którą zwykle zasypujemy hałasem.
Każdy z nas ma swoją pustynię.
Jest nią noc samotności,
czas próby,
cisza, w której brakuje odpowiedzi.
I choć uciekamy od niej,
to właśnie tam Bóg czeka,
bo tylko tam przestajemy udawać.
Pustynia nie zabija.
Pustynia oczyszcza.
Zdziera z człowieka wszystko,
co fałszywe, ciężkie, niepotrzebne.
Na pustyni człowiek staje nagi,
ale w tej nagości jest wolny,
bo widzi, że jedynym źródłem życia
jest Bóg.
Dlatego błogosławiona jest pustynia serca,
która prowadzi nas do źródła.
Błogosławiony jest głód,
który otwiera na Chleb.
Błogosławione jest pragnienie,
które prowadzi do Żywej Wody.
Bo pustynia nie jest końcem,
ale początkiem.
Nie jest śmiercią,
ale nowym narodzeniem.
Nie jest opuszczeniem,
ale miejscem spotkania.
Kto przeszedł pustynię,
ten wie,
że w ciszy krzyczą aniołowie,
a w piasku ukryte są ślady Boga,
który prowadzi swój lud
przez noc,
aby obudzić go do światła.
Dom w pamięci
RM
W zakamarkach serca stoją pokoje,
pełne głosów, które już ucichły,
pełne twarzy, które zniknęły w czasie,
a jednak wciąż spoglądają na nas z ukrycia.
Są miejsca, do których wracamy w nocy,
w snach pachnących chlebem,
w cieniach rozmów,
w świetle poranków dawno minionych.
Tam życie splata się w opowieść,
której nie potrafimy do końca opowiedzieć.
Pamięć potrafi ranić,
gdy otwiera drzwi do chwil,
które chciałyby zostać zapomniane.
Ale potrafi też nieść,
jak rzeka, która przechowuje źródło,
choć biegnie już daleko od niego.
W pamięci spotykamy zmarłych,
wspólnotę niewidzialnych,
którzy stają obok nas,
kiedy przychodzi cisza.
Oni już nic nie mówią,
a jednak uczą nas,
że życie ma wagę wieczności.
Wielki Bóg wziął w swoje dłonie ludzką pamięć
i uczynił z niej znak obecności.
Powiedział: „Czyńcie to na moją pamiątkę”,
i od tej chwili to, co wspominamy,
przestaje być przeszłością,
a staje się żywą teraźniejszością.
Kiedy odejdziemy,
nie zostaniemy wymazani.
Zostaniemy wypowiedziani na nowo
z pamięci Boga,
która nigdy nie gaśnie.
A nasze imiona wybrzmią
jak psalm,
który świat powtarzał w ciszy od początku.
O chlebie
RM
Chleb towarzyszy nam od początku,
kładziemy go na stole jak znak życia,
łamany dzieli się łatwo,
a jednak kryje w sobie trud ziemi,
pot oracza, dłonie piekarza,
ogień pieca, co spaja ziaren tysiące.
Jadłem go z wielu piekarni,
każdy miał inny smak i ciężar,
czasem pachniał świeżością poranka,
a czasem był czerstwy,
twardy jak codzienność,
ale nawet wtedy karmił,
nawet wtedy przypominał o darze życia.
Chleb jest pamięcią drogi,
wędrowcy biorą go w torbę,
rodziny dzielą przy stole,
biedni trzymają w dłoni okruch,
jakby trzymali skarb.
Jest w nim coś więcej niż mąka i woda,
jest tajemnica daru,
bo staje się ciałem codzienności,
a w Eucharystii – Ciałem Boga.
Chleb świeży raduje,
chleb czerstwy uczy wdzięczności,
a każdy kawałek przypomina,
że jesteśmy głodni nie tylko pokarmu,
ale i sensu, miłości, obecności.
I Bóg, który dał mannę na pustyni,
i Bóg, który sam stał się Chlebem,
mówi wciąż do nas:
„Kto Mnie spożywa, żyć będzie na wieki”.
Chleb, prosty i święty,
codzienny i wieczny,
zawsze obecny,
nawet gdy kruszy się w dłoniach,
nawet gdy smakuje gorzko,
zawsze pozostaje znakiem
Boga, który karmi świat.
O ciszy
RM
Cisza nie jest pustką,
choć tak często boimy się jej dotknąć,
jakby w jej wnętrzu czaiła się nicość.
A jednak cisza to przestrzeń,
gdzie serce słyszy więcej
niż w tysiącu słów i hałasu.
Cisza jest oddechem Boga,
jest cieniem Jego obecności,
jest tłem, na którym rozbrzmiewa
najgłębsza pieśń stworzenia.
Czasem cisza przychodzi jak balsam,
uspokaja serce, koi rany,
otula jak płaszcz,
gdy zmęczenie obciąża duszę.
Czasem cisza jest ciężka,
gęsta jak noc,
przeszywa samotnością,
wypełnia pokój echem nieobecności,
ale i wtedy otwiera drzwi,
przez które można usłyszeć Boga.
Cisza jest modlitwą bez słów,
jest spojrzeniem w głąb serca,
jest miejscem, w którym światło
przenika ciemność,
a człowiek zaczyna rozumieć,
że nie wszystko musi być powiedziane,
by zostało przyjęte.
Kto spotkał się z ciszą,
ten wie, że nie jest ona końcem,
lecz początkiem słowa,
które rodzi życie.
I Bóg, który przemówił w wichrze,
który objawił się w ogniu,
najpełniej ukazał swoją twarz
w łagodnym powiewie ciszy.
O modlitwie
RM
Modlitwa rodzi się w ciszy serca,
jest oddechem, który nie gaśnie,
jest światłem, które przenika noc,
jest szeptem duszy, który dosięga nieba.
Czasem płynie jak rzeka spokojna,
pełna wdzięczności i pokoju,
a czasem jest krzykiem, co rozdziera niebo,
gdy serce nie znajduje odpowiedzi.
Modlitwa nie jest tylko słowem,
jest spojrzeniem, które trwa,
jest łzą, która spada bez głosu,
jest dłonią, która szuka dłoni Boga.
Jest w niej siła większa niż nasze zmagania,
bo nawet gdy milczymy,
Ona modli się w nas,
jak tchnienie Ducha,
którego nie umiemy nazwać.
Modlitwa łączy ziemię z niebem,
człowieka ze Stwórcą,
czas z wiecznością,
ból z nadzieją.
I choć czasem wydaje się próżnią,
odpowiedzią, która nie nadchodzi,
to w głębi pozostaje mostem,
który nigdy nie runie,
bo On sam jest jej fundamentem.
Modlitwa jest ogniem ukrytym,
który żarzy się w duszy,
i choć płomień bywa słaby,
to nigdy nie gaśnie,
bo Bóg sam podtrzymuje żar,
aż stanie się płomieniem
bez końca.
O drodze
RM
Droga wije się przez nasze życie,
raz szeroka jak pole, raz ciasna jak ścieżka w lesie,
pachnie kurzem i deszczem,
smakuje potem i łzami,
prowadzi przez doliny i wzgórza,
a jej kres zawsze ukryty jest za horyzontem.
Droga uczy nas cierpliwości,
każdy krok staje się modlitwą,
każde zatrzymanie – pytaniem,
każdy upadek – nauką,
a każde powstanie – zwycięstwem.
Idziemy nią razem i osobno,
czasem w tłumie, czasem w samotności,
ale zawsze z tym samym pragnieniem,
by dojść do domu,
którego jeszcze nie znamy,
a który przeczuwa serce.
Na drodze spotykamy znaki,
jedne jasne jak gwiazdy,
inne mroczne jak burza,
jedne wołają „idź dalej”,
inne kuszą, by zawrócić.
Droga przypomina nam,
że życie nie jest przystankiem,
lecz pielgrzymką,
że każdy dzień jest krokiem,
a każdy rok – kolejnym kamieniem
wzdłuż ścieżki ku wieczności.
I choć bywa, że gubimy się w ciemności,
że droga znika pod ciężarem nocy,
to Ten, który sam stał się Drogą,
rozświetla nam ślady,
prowadzi przez pustynię,
aż dojdziemy do miasta, które nie zna zmierzchu.
O czasie
RM
Czas płynie jak rzeka, która nie zna cofnięcia,
jego fale niosą nas wciąż dalej,
a każdy dzień, gdy gaśnie, rozpada się w dłoniach
jak okruch szkła, jak proch, jak wspomnienie.
Czas jest oddechem, który ulatuje,
jest cieniem, który się wydłuża,
jest zegarem bijącym w sercu,
a każdy uderza jak przypomnienie,
że to, co dziś, już nigdy nie wróci.
Patrz, jak dzieciństwo znika w mgnieniu,
jak młodość przelatuje jak ptak spłoszony,
jak starość zbliża się niepostrzeżenie,
a twarz, która śmiała się wczoraj,
dziś odbija w lustrze zmęczenie.
Czas jest ogniem, który spala wszystko,
pieśń, co gaśnie, kwiat, co usycha,
jest ciszą, co wdziera się w rozmowy,
jest nocą, która przykrywa świat
czarnym płaszczem przemijania.
A jednak w tym zanikaniu,
w tej kruchości, w tym rozsypaniu,
słychać głos, który woła:
„Ja jestem Początek i Koniec,
Ja jestem Ten, który trwa,
gdy zegary milkną, a kalendarze płoną”.
Bo czas nie jest panem,
czas jest sługą,
czas jest drogą, którą przechodzimy,
by dotrzeć do wieczności.
I choć zanika każdy dzień,
choć rozpadają się lata jak liście w jesieni,
to Ten, który nie zna zmierzchu,
czyni z naszego przemijania
bramę do życia bez końca.
Czas jest cieniem wieczności,
jest jej odbiciem na wodzie,
a gdy ostatnia fala zgaśnie,
zostanie tylko blask, tylko pełnia,
tylko On, który był, który jest,
i który przychodzi.
O Bogu
RM
Bóg jest jak ocean bez brzegu,
ciągle większy niż nasze spojrzenie,
ciągle głębszy niż nasze pytania,
ciągle bliższy niż oddech w piersi.
Jest ciszą, która obejmuje krzyk,
jest światłem, które nie zna zmierzchu,
jest ogniem, który płonie w sercu,
a nie spala lecz ożywia.
Bóg jest początkiem, którego nie pojmujemy,
jest końcem, którego się spodziewamy,
a w środku naszego życia
jest drogą, która nie gaśnie.
W Nim wszystko ma swoje imię,
w Nim każdy kamień i liść,
każda łza i każdy uśmiech,
znajduje sens i dom.
Bóg nie jest daleki,
jest w spojrzeniu dziecka,
w dłoni przyjaciela,
w samotności, która nagle staje się modlitwą.
A kiedy my zawodzimy,
On pozostaje wierny,
kiedy my gubimy się w ciemności,
On tli się w nas jak iskra,
której nie gasi noc.
Bóg jest miłością, której nie sposób zmierzyć,
jest wiecznością, która dotyka chwili,
jest Ojcem, który nas szuka,
i Synem, który nas dźwiga,
i Duchem, który nas napełnia.
Cały świat jest Jego pieśnią,
a my w tej pieśni jesteśmy nutami,
które tylko w Nim
stają się harmonią bez końca.
O nas
RM
Jesteśmy jak gwiazdy w jednej konstelacji,
każda osobna, a jednak rysująca wspólny znak na niebie.
Jesteśmy jak drzewa w jednym lesie,
korzenie splątane pod ziemią,
choć pnie stoją daleko.
Niesiemy w sobie radość i cień,
miłość i ranę,
krzyk i ciszę.
Każdy z nas jest pojedynczą iskrą,
ale dopiero razem tworzymy płomień,
który rozświetla noc.
Nasze dłonie spotykają się w pracy,
w chlebie łamanym,
w geście pokoju,
w modlitwie szeptanej do tego samego Boga.
A jednak jesteśmy też rozdwojeni,
ściana pychy, mur lęku,
krzyk podziałów,
co zasłania nam twarze braci.
Czasem mijamy się jak obcy,
choć w oczach drugiego
odbija się ten sam obraz Stwórcy.
O nas można powiedzieć:
jesteśmy drogą,
która wije się ku nieskończoności,
z kamieniami, zakrętami,
ale też z promieniem światła
na każdym zakręcie.
I Bóg, który patrzy na nas,
widzi nie tłum rozproszonych,
lecz jedno ciało,
jedno serce,
jedną Oblubienicę,
którą przyciąga ku sobie,
aż wszyscy staniemy się jednością
w Jego świetle.
Kim jesteśmy
RM
Ludzie, żywe echo Stwórcy,
drżenie Jego głosu w sercach,
tajemnica światła w ciele,
które pamięta proch, a pragnie nieba.
Nasze dłonie, kruche, poranione,
budują domy,
niosą chleb,
a czasem ranią,
czasem gaszą płomień w drugim sercu.
Nasze serca, rozbite struny,
grają melodię tęsknoty,
czasem fałszem,
czasem hymnem,
który porywa nas ku niebu.
Jesteśmy rzeką,
co płynie przez czas,
zbiera liście, kamienie,
odbija gwiazdy,
a jednak wciąż szuka ujścia,
wciąż pragnie morza.
Jesteśmy maską i prawdą,
śmiechem i łzą,
grzechem i modlitwą,
prochem i obietnicą.
A jednak, w tym wszystkim,
Bóg widzi w nas swój obraz:
iskrę, której nie gasi noc,
serce, które nawet w upadku
bije ku Niemu.
Tchnienie początku
RM
Zanim zapłonęły gwiazdy,
była cisza jak oddech Boga,
który jeszcze nie wypowiedział imienia światła.
Z tej ciszy powstał ruch,
z ruchu płomień,
a z płomienia pierwszy szept życia.
Nie było formy, lecz była miłość,
która szukała kształtu,
aby móc się podarować.
Z tej miłości urodziła się ziemia,
jeszcze naga, lecz już wołająca,
jak dziecko, które nie zna słów,
a pragnie być przytulone.
Tchnienie dotknęło pyłu,
i pył zadrżał jak struna harfy.
Powstało ciało, nie z materii,
lecz z pamięci serca Boga.
I Bóg spojrzał na człowieka,
nie jak na dzieło,
lecz jak na syna.
Wtedy wszystko zamilkło,
bo każde stworzenie usłyszało w sobie echo tego spojrzenia.
I wiedziało, że istnieje nie po to, by trwać,
lecz by kochać.
Od tamtej chwili każde tchnienie,
każdy wschód, każdy świt i westchnienie ziemi
powtarza to samo słowo,
które było na początku,
i które wciąż stwarza świat na nowo.
Wiosenne wezbranie
RM
Wiosna - pierwsze tchnienie ziemi,
pęka lód,
pęka cisza,
z wnętrza ziemi wytryskuje zielony szept,
aż całe stworzenie drży jak struna
naciągnięta nowym życiem.
Słońce - rozchylone oko światła -
rozsyła promienie jak strzały,
rozpala wodę w strumieniach,
budzi ptaki,
które rwą powietrze śpiewem,
jak gdyby chciały rozerwać
samo niebo.
Gałęzie - martwe jeszcze wczoraj -
dziś kipią pąkami,
jakby w nich tlił się płomień
cierpliwego Boga,
który nigdy nie przestaje
odradzać świata.
Powietrze - ciężkie od wilgoci -
niesie woń ziemi przeoranej,
zapach trawy, co wschodzi,
i deszczu, co spada
jak chrzest dla zmęczonej gleby.
A człowiek - zapatrzony w to przebudzenie -
słyszy w sobie echo:
„Oto czynię wszystko nowe”.
I serce - jak gałąź zakwitająca -
rozpościera się ku światłu,
wierząc, że Ten, co wzbudził wiosnę,
wzbudzi także jego
do życia bez końca.
Zimowa cisza
RM
Zima - srebrny płaszcz ziemi,
rozpostarty aż po horyzont,
każdy krok chrzęści,
jakby świat był szkłem,
a człowiek - wędrowcem po królestwie kryształu.
Niebo - blade, ciężkie,
przygarnia słońce, które ledwie się żarzy,
jak lampa za matowym szkłem.
Światło - skąpe, lecz ostre -
rozcina cienie,
przemienia gałęzie w krzyże ze szkła.
Wiatr - ostry, poszarpany -
targa pola,
świszczy w kominach,
niesie w sobie echo pustki,
a jednak echo to brzmi jak psalm,
śpiewany przez anioła ukrytego w mrozie.
Śnieg - hostia nieba -
opada cicho, cicho,
przykrywa brud,
gładzi rany ziemi,
zamyka w bieli każdy ból,
każdą skazę.
A serce - drżące, zziębnięte -
szuka ciepła,
roznieca w sobie ogień wspólnoty,
ognisko przy którym
brzmią słowa, modlitwy, westchnienia.
I w tym zimnie, w tej ciszy,
pojawia się On -
cichy, niepozorny,
w żłobie, w stajni, w ludzkim sercu,
rozpalający blask,
który żadna noc,
żaden mróz,
żaden cień
zgasić nie zdoła.
Jesienna chwała
RM
Jesień - ogień drzew,
które płoną bez popiołu,
ich liście spadają jak iskry,
rozsypują się w ścieżkach, w ogrodach,
a ziemia przyjmuje je
jak hostię barw.
Niebo - stłumione, cięższe,
przeciera się smugami dymu,
jakby aniołowie kadzili pola
mgłą i deszczem.
Wiatr szarpie gałęzie,
aż jęczą jak struny
naciągniętej lutni stworzenia.
Ptaki - jeszcze rozbite chórki -
szykują się do drogi,
ich skrzydła drżą,
jak gdyby każdy ruch
był modlitwą,
błaganiem o drogę przez obce niebo.
Sady - przepełnione darami -
rozlewają sok jabłek,
ciężar gruszek,
złoto winogron.
Smak dojrzałości
przecina powietrze jak modlitwa
pełna wdzięczności i smutku.
A człowiek - w środku tej przemiany -
stoi zadumany,
jakby w jego sercu też coś gasło,
jakby coś dojrzewało,
jakby w samym środku duszy
odzywał się głos:
„Oto czas zbioru,
oto czas powrotu,
oto czas, gdy wszystko wraca
do Źródła, które jest początkiem i końcem”.
Jesień - nie koniec, lecz przejście.
Świat cichnie, lecz cichnie w hymnie,
który wznosi się ku niebu,
głośny jak wiatr,
miękki jak liść,
mocny jak Bóg,
który w barwach jesieni
objawia swoją pełnię.
Letnia pełnia
RM
Lato - rozpalone serce ziemi,
bębni w kłosach, w liściach, w owadach,
rozsiewa płomienie światła
na każdej trawie,
na każdym drzewie dźwigającym się
ku żarowi nieba.
Słońce - rozciągnięte skrzydło ognia -
przelewa się przez horyzont,
gasi cienie, a każdą kroplę potu
czyni iskrą,
każdy kamień rozgrzewa do pieśni.
Ptaki - rozżarzone cząstki nieba -
wznoszą się w drżeniu,
jak iskry roztrzaskane młotem światła.
Ich śpiew - szarpnięcie harfy,
co rozdziera ciszę
i zalewa ją potokiem życia.
Rzeki - wijące się strumienie szkła -
niosą chłód, co pieści rozpalone dłonie,
i odbijają oblicze Tego,
który powołał świat
w zbytku barw, w rozrzucie blasku.
A ziemia - matka rozedrgana -
pachnie sianem, kurzem, żywicą,
oddycha ciężko, jakby w jej płucach
tlił się ogień stworzenia.
I serce ludzkie - zagubione,
a jednak wezbrane jak rzeka po deszczu -
bije ku Temu,
co rozciąga dłonie w samym środku żaru,
by w płomieniach lata
pokazać swoją chwałę.
Okiennice światła
RM
Przychodzi jak mgła -
cicho, niespodzianie,
osnuwa pamięć,
zaciera imiona, twarze, miejsca.
Czasem dzień rozpadnie się w odłamki,
słowo ucieknie z języka,
myśl rozproszy się jak ptaki spłoszone.
I zostaje cisza, ciężka,
jakby ziemia zatrzymała swój obrót.
A jednak w tym wszystkim
jest iskra, której nie gasi noc.
Światło, co przesącza się przez szczeliny,
jak słońce przez stare okiennice.
Nadzieja - niepojęta,
nawet tam, gdzie gaśnie rozum.
Bo Bóg pamięta, gdy my zapominamy.
On niesie, gdy kroki się gubią.
On widzi, gdy oczy już nie rozróżniają.
I w Nim, choć wszystko ginie,
serce pozostaje znalezione.
Skrzydła w locie
RM
Dwoje - a jak jedno.
Jak dwa źródła, które spotykają się w dolinie
i stają się rzeką,
co niesie wspólny nurt ku morzu.
Dwoje - a jak jedno.
Jak dwa płomienie, które w zetknięciu
nie gasną, lecz wzrastają,
tworząc światło większe niż ich suma.
Dwoje - a jak jedno.
Jak dwa skrzydła w locie,
które tylko razem niosą ptaka
przez burzę i przestrzeń.
I Pan, który je złączył,
niech będzie trzecim węzłem -
jak korzeń, co trzyma drzewo,
jak niebo, co spina ziemię.
A to, co złączył Bóg,
niechaj żaden cień nie rozdzieli.
Tu kryje się przymierze,
tu kryje się ślubowana miłość -
tajemnica dwojga,
którą rozpoznasz po imieniu
dopiero w ostatnim wersie.
Bez tytułu
RM
Jest więź, co nie ma imienia,
a jednak splata dłonie,
jak niewidzialny most nad rzeką,
którego deski utkane są z ciszy.
Jest płomień, co nie parzy,
a jednak ogrzewa w mrozie,
i świeci w sercu, choć noc
ciągnie się jak pustynia bez końca.
Jest pieśń, co rodzi się w gardle,
choć usta milczą;
jej nuty rozbrzmiewają w spojrzeniu,
w geście, w obecności.
Kto tego dotknie, wie –
że to dar cięższy od złota,
cenniejszy od oddechu,
a jednak kruchy jak szkło,
które Bóg chowa w dłoniach człowieka.
Kapłaństwo
RM
Kapłaństwo nie jest koroną,
choć wielu nosi je jak diadem.
Nie jest teatrem,
choć łatwo zamienić ołtarz w scenę,
a ambonę w trybunę dla własnych racji.
Kapłan, który zapomina,
że został wybrany, by służyć,
zaczyna wierzyć,
że został wybrany, by panować.
Zamiast pasterza - rodzi się sędzia.
Zamiast ojca - urzędnik.
Zamiast świadka - celebryta.
Biada kapłanowi,
który mówi o posłuszeństwie,
a sam słucha tylko siebie.
Biada, który naucza o pokorze,
a syci się własnym odbiciem.
Biada, który wskazuje na krzyż,
a sam niesie jedynie swój triumf.
Kapłaństwo nie jest samouwielbieniem.
Nie jest przywilejem.
Nie jest drogą dla tych,
którzy chcą błyszczeć kosztem Ewangelii.
Kapłaństwo - to rana,
którą trzeba nieść do końca.
To ogień, który spala pychę,
albo pycha, która spala człowieka.
Déjà vu
RM
Znów widzę to samo -
twarz, ulica, gest dłoni,
a przecież to już było,
jakby czas krążył
i karmił się moim zmęczeniem.
Déjà vu -
nie wspomnienie, lecz ostrzeżenie.
Powtarzam własne błędy,
chodzę tymi samymi drogami,
uciekam w te same kłamstwa,
które obiecałem zostawić za sobą.
To złudzenie powraca,
bo moje serce nie zmienia się naprawdę.
Obraz jest nowy,
ale rana ta sama.
Bóg pokazuje mi w lustrze
nie przyszłość, lecz teraźniejszość -
czy potrafisz wyrwać się z kręgu,
czy zostaniesz więźniem
własnego powtarzania?
Déjà vu -
nie sztuczka umysłu,
lecz krzyk duszy:
„Przebudź się, zanim będzie za późno,
bo ile razy chcesz przeżyć
ten sam błąd, ten sam grzech,
to samo milczenie wobec prawdy?”
Mgła
RM
Mgła wstaje z ziemi,
pełznie cicho po dachach i polach,
jakby świat chciał zakryć swoje rany.
Mgła jest zasłoną -
rozmywa kontury drzew, domów, ludzi.
Nie pozwala widzieć daleko,
więc skupiasz wzrok tuż przed stopami.
Mgła jest próbą -
uświadamia, że nie zawsze
znasz drogę i cel.
Że czasem musisz iść
na pamięć, na wiarę, na serce.
Mgła bywa złudzeniem -
wydaje się, że wszystko znika,
a przecież nic się nie zmienia.
To samo drzewo wciąż stoi,
ten sam człowiek idzie obok,
tylko twoje oczy błądzą.
I wreszcie mgła jest lustrem -
pokazuje, jak łatwo
sam zasłaniasz własne życie
wymówką, pozorem, kłamstwem.
A przecież Bóg przychodzi także w mgle,
jak światło, które nie daje się zatrzymać.
Deszcz
RM
Deszcz spada - kropla po kropli,
jakby niebo nie wytrzymało ciężaru łez.
Ulice piją go chciwie,
okna drżą pod rytmem jego pieśni.
Czasem niesie ulgę -
obmywa kurz, koi rozpalone czoło.
A czasem przygniata,
bo w każdej kropli słyszysz pytanie,
którego boisz się usłyszeć.
Deszcz nie kłamie -
spada na dobrych i złych,
nie wybiera serc ani domów.
Jak Ewangelia, która przypomina:
nie jesteś panem nieba ani ziemi.
I kiedy stoisz, przemoczony do kości,
masz tylko dwie drogi:
zatrzasnąć się w murach obojętności,
albo pozwolić, by krople
rozpuściły w tobie kamień.
Noc
RM
Noc otula ziemię czarnym płaszczem,
milkną ulice, gasną okna,
a cisza staje się oceanem,
w którym dryfuje twoja dusza.
Tu nie ma już zadań do wykonania,
ani twarzy do udawania.
Zostajesz sam –
ty i prawda o tobie.
Czy twoje serce odpoczywa w Bogu?
Czy lęk nie daje ci zasnąć?
Czy grzech nie kładzie się ciężarem,
którego nie uniesie poduszka?
Noc jest modlitwą milczenia,
czasem rachunku bez świadków.
I jeśli zasypiasz –
to w Jego dłoniach,
które strzegą aż do świtu.
Wieczór
RM
Zmęczenie kładzie się na ramionach,
jak płaszcz, którego nie można zdjąć.
Światło przygasa w oknach,
a w sercu zapala się pytanie.
Powietrze gęstnieje ciszą,
która pyta: co z tego dnia
zostało w tobie żywe?
Czy coś nakarmiło twoją duszę?
Czy tylko ciało syciło się ruchem?
Czy słowo pocieszyło bliźniego?
Czy spojrzenie podniosło kogoś z upadku?
Wieczór nie jest końcem –
to sąd, cichy i sprawiedliwy,
który zapisuje w tobie
prawdę o przeżytym dniu.
Południe
RM
Południe. Słońce stoi w zenicie,
świat zwalnia na chwilę,
jakby samo niebo chciało powiedzieć: „Zatrzymaj się”.
Dzwony biją, nie dla rytmu dnia,
lecz dla pamięci,
dla słowa, które stało się Ciałem.
„Anioł Pański zwiastował Maryi”
i w południowym zgiełku
rozbrzmiewa echo wieczności.
Południe to godzina sumienia.
Czy idę wciąż tą samą drogą,
czy już zgubiłem siebie w hałasie?
Czy pamiętam, że w cieniu codzienności
rodzi się Bóg,
a Jego głos nie jest szeptem przeszłości,
lecz życiem teraz?
Południe. Dźwięk dzwonów rozcina gwar,
jak miecz, który pyta: dokąd biegniesz, człowieku?
Czy twoje serce otwiera się jak okno,
gdy dzwony przypominają o Słowie, które stało się Ciałem?
Poranek
RM
Poranek - brzask, co rozcina ciemność,
nie pyta, czy chcesz - wstaje.
Światło wdziera się w zasłony,
odkrywa twarze zmęczone snem i sumieniem.
To nie tylko początek dnia -
to sąd nad wczoraj,
rachunek za słowa, które padły,
za milczenie, które bolało.
Poranek woła: „Wstań!” -
ale nie tylko z łóżka,
wstań z obojętności,
z marazmu,
z udawania, że nie ma cię w świecie,
który czeka na twój głos.
Bo każdy poranek jest prorokiem:
mówi, że czas jest krótszy,
że noc była długa,
a dzień będzie świadkiem twojego serca.
Niech więc poranek nie będzie tylko kawą i gazetą,
ale bramą -
do światła, które wzywa,
do życia, które czeka,
do Boga, który znów daje szansę.
Radość
RM
Radość - źródło, co bije spod skały,
strumień, co w serce wpada nagle i płynie.
Nie jest kaprysem chwili, nie błyskiem uśmiechu,
lecz światłem, które nie gaśnie, choć noc się zaczyna.
Radość to pewność: Bóg jest blisko,
że Jego ręka podtrzymuje, gdy drży ziemia.
To ciepło, które rozpala w zimnym sercu
ognisko - nie dla jednego, lecz dla wszystkich wokół.
Radość nie wyklucza łez -
ona w nich dojrzewa, jak ziarno w ziemi.
Wybucha wbrew smutkowi,
śpiewa wbrew zwątpieniu,
bo większy jest Ten, co żyje, niż wszystko, co umiera.
Radość - pieśń ukryta w duszy,
ogień, co nigdy nie gaśnie,
brama otwarta ku światłu,
dźwięk, który każdy nosi w sercu.
Smutek
RM
Smutek przychodzi bez zaproszenia –
siada obok, kładzie rękę na ramieniu,
nie pyta, czy masz siłę,
czy chcesz go słuchać.
Wypełnia pokój jak ciężki dym,
zamyka okna, gasi światło,
a ty patrzysz w sufit
i czujesz, że nawet oddech boli.
Ale smutek nie jest tylko wrogiem –
czasem staje się lustrem,
w którym widać to, co ukryte,
to, czego nie chciałeś nazwać.
I choć wydaje się jak noc bez gwiazd –
tam, głęboko, rodzi się ziarno nadziei.
Bo Ten, który płakał nad grobem przyjaciela,
wie, że łza nie jest wstydem,
lecz modlitwą serca.
Fatamorgana
RM
Na horyzoncie drży obraz -
miasto ze złota, woda dla spragnionych,
cień drzewa, co daje wytchnienie.
Ale im bliżej, tym dalej,
im szybciej biegniesz, tym bardziej uciekasz.
Fatamorgana -
nadzieja zbudowana na piasku.
Karmi oczy, a głód rośnie.
Poi wyobraźnię, a serce wysycha.
Ilu z nas idzie za nią?
Za obietnicą, co nigdy nie spełni się naprawdę.
Za światłem, które nie grzeje,
za cieniem, który nie daje schronienia.
Bo łatwiej uwierzyć w miraż,
niż zatrzymać się i przyjąć pustynię.
Łatwiej gonić złudzenie,
niż pić wodę, którą Bóg daje w ciszy.
Fatamorgana to nie cud -
to ostrzeżenie.
Że można stracić życie,
biegnąc za obrazem,
podczas gdy Prawda stoi obok
i czeka, aż otworzysz oczy.
Klucze
RM
Szczęk, stuk, brzęk w kieszeni - metal się zderza,
klucz do domu, do auta, do kłódki w sieni.
Lecz ach! serce skrywa dar, co nie rdzewieje -
zęby wiary, zawias nadziei, płomień miłości.
Niech nie rdzewieją! Bo Bóg je wykuł, dał, powierzył -
nie na sprzedaż, nie do zastawu pychy.
Trzymaj je, trzymaj mocno - Chrystusowe, Chrystusowe!
Bo gdy zgubisz - zatrzaśnięte, żadnych drzwi już nie otworzysz.
Klucz przebaczenia - obróć! A kajdany spadną.
Klucz posłuszeństwa - uchyli cień i milczenie.
Klucz ognia - miłość rozsadza rygiel,
otwiera ranę na światło Poranka.
Panie Kluczniku, Stróżu, zostań przy dłoni mej -
gdy osłabnie chwyt, gdy kieszeń będzie pusta.
Wciśnij mi w serce Twój Krzyż-klucz i powiedz:
To ty - otwórz. To twoje drzwi. To twoja wieczność.
Święto masek
RM
Codziennie bal.
Na scenie - my wszyscy.
Przemówienia, uściski, modlitwy,
zawsze twarzą do widowni,
nigdy do siebie.
Maski uświęcamy.
Robimy im ołtarze,
wkładamy je na procesje,
chrzest, ślub, pogrzeb -
wszędzie tam, gdzie trzeba wyglądać.
Ale Ewangelia nie zna masek.
Chrystus nie wołał:
„Przyjdźcie ucharakteryzowani”.
On powiedział:
„Przyjdźcie do Mnie wszyscy,
którzy utrudzeni i obciążeni jesteście,
a Ja was pokrzepię”.
A my - wolimy maskę,
niż własne zmęczenie.
Wolimy pozór,
niż prawdę.
Nie w moim imieniu
RM
Mówię głośno -
nie w moim imieniu leje się krew.
Nie w moim imieniu giną dzieci,
które powinny radosne biegać po ulicach,
a nie być liczone w raportach.
Nie w moim imieniu
bombardowane są szkoły i przedszkola.
Nie w moim imieniu
płoną szpitale i domy modlitwy.
Nie w moim imieniu
świat patrzy w ekran i milczy.
Wojna nie jest koniecznością -
to wybór tchórzy.
Ludobójstwo to nie wypadek -
to plan silniejszych.
A milczenie nie jest neutralne -
to zgoda.
Żadne słowo nie usprawiedliwia mordu.
Kto twierdzi inaczej -
okłamuje, okrada Boga,
stawia Go w roli wspólnika zbrodni.
Widzimy i nie możemy udawać ślepoty:
dzieci wynoszone spod gruzów,
matki drżące przy ciałach,
ojcowie, którzy kopią rękami groby.
Powtarzam więc:
nie w moim imieniu!
Nie w imię Boga,
który jest Życiem.
Nie w imię człowieczeństwa -
które jest braterstwem, nie bestią.
Jeśli świat pozwoli, by krew najmniejszych płynęła dalej,
umrzemy wszyscy.
Nie od bomb, nie od kul -
lecz od własnego sumienia,
które już nie powstanie.
Sprzeciw
RM
Nie ma racji we krwi dziecka.
Nie ma sprawiedliwości we łzach matki,
która tuli ciało zimniejsze niż kamień.
Mówią: konieczność, strategia, obrona.
A ja widzę tylko kłamstwo -
pretekst obleczony w mundur,
usprawiedliwiony hymnem,
podpisany pieczęcią zgody i milczenia polityków.
Nie ma wojny sprawiedliwej,
kiedy bomby spadają na przedszkola.
Nie ma świętej walki,
kiedy domy roztrzaskiwane są w proch,
a w ich gruzach grzebie się lalki, zeszyty,
niedojedzone śniadania.
Nie ma honoru,
gdy płoną ulice,
a dzieci kryją się w piwnicach,
które stają się grobami.
Ściany, które miały chronić,
pękają jak papier -
i nikt już nie wie, gdzie jest bezpiecznie.
A jednak - wciąż klaszczą trybuny,
wciąż błyszczą medale na piersiach oprawców,
wciąż mówi się: „tak trzeba”.
A ja krzyczę:
nie trzeba!
Nie trzeba trupów, by mierzyć władzę.
Nie trzeba krwi, by pisać historię.
Nie trzeba ofiar, by czuć się wielkim.
W imię racji, które nie są racjami,
ale zasłoną dla pychy -
giną bezbronni.
A my, jeśli milczymy,
jesteśmy współwinni.
I giną także ci,
którzy odważą się patrzeć w ogień bez odwracania wzroku,
którzy stają między kłamstwem a prawdą,
i nie chowają jej do kieszeni,
lecz wykrzykują w twarz oprawcy:
„to jest mord, a ty jesteś mordercą”.
Ich słowa tną jak stal,
ich świadectwo wali mury milczenia,
a jednak kule przeszywają ciszę.
Prawda, którą niosą - bolesna i jasna -
padnie czasem na bruk jak okaleczony sztandar,
lecz jej echo przechowa twarze tych, których zgaszono.
Krzyż nie błogosławi czołgów.
Ewangelia nie usprawiedliwia rakiet.
Chrystus nie umarł po to,
abyśmy znów wieszali dzieci na krzyżach wojen.
Mój sprzeciw -
to wołanie: „Dość!”
Nie w moim imieniu.
Nie w imię Boga.
Nie w imię człowieczeństwa,
które staje się bestią, gdy karmi się śmiercią niewinnych.
Błogosławieństwa
RM
Błogosławieni ubodzy w duchu -
a my tonąc w nadmiarze,
gromadzimy próżnię,
która waży więcej niż złoto.
Błogosławieni, którzy się smucą -
a my wypieramy łzy,
uciekamy w śmiech mechaniczny,
gdy dusza płacze po nocach.
Błogosławieni cisi -
a my rozdzieramy powietrze krzykiem,
krzykiem, który ogłusza prawdę,
aż nawet nasze sumienia nie śmią się odezwać.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości -
a my pijemy tanią karykaturę prawdy,
karmimy się propagandą,
aż syci jesteśmy kłamstwem.
Błogosławieni miłosierni -
a my wolimy kamień,
zimny, twardy, gotowy,
by cisnąć nim w drugiego.
Błogosławieni czystego serca -
a my serce owinęliśmy ironią,
zalaliśmy cynizmem,
bojąc się, że prostota jest słabością.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój -
a my uczyniliśmy z wojny rozrywkę,
z konfliktu - strategię,
z gniewu - język codzienny.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości -
a my klękamy przed wygodą,
sprzedajemy prawdę za komfort,
odkładamy krzyż na półkę,
jakby był rekwizytem z teatru.
Błogosławieni jesteście, gdy was znieważą dla Mnie -
a my wolimy brawa,
wolimy być kochani za pozory,
niż znienawidzeni za prawdę.
Kazanie na górze nie jest pocieszeniem.
To nie balsam,
to ogień, który pali naszą obojętność.
A my, w dolinach,
śmiejemy się z błogosławieństw,
nie wiedząc,
że w ich cieniu stoimy już przed sądem.
Korpo-parabola
RM
Pierwsi byli ambitni -
przybyli przed świtem,
karty dostępu już w dłoniach,
notatniki pełne planów,
spojrzenia ostre jak wykresy.
Uwierzono im,
że to na nich opiera się przyszłość.
Drudzy przyszli później -
zmęczeni, rozbici,
z oczami ciężkimi od bezsennych nocy.
Weszli niepewnie,
jakby wstydzili się własnego spóźnienia.
Trzeci -
dotarli tuż przed zamknięciem drzwi,
bez garniturów, bez CV,
z pustymi rękami,
ale z nadzieją, że choć raz ktoś ich dostrzeże.
I nadszedł wieczór.
Stół, którego się nie spodziewali.
Zapłata - ta sama.
Nie liczba godzin,
lecz hojność gospodarza.
I biuro zatrzęsło się od szemrania:
„To niesprawiedliwe!
To podważa zasady!
To burzy cały porządek!”
Tak, burzy.
Bo Królestwo nie jest tabelą w Excelu,
nie zna języka raportów,
nie poddaje się rachunkom.
Królestwo jest skandalem.
Skandalem dla tych,
którzy wierzyli, że to oni dźwigają świat,
że bez ich ramion wszystko runie.
I nadzieją dla tych,
którzy stali w kolejce ostatni,
przyciśnięci do muru,
z pustą kieszenią i sercem,
którego nikt nie chciał.
Bo ostatni stają się pierwszymi.
A pierwsi -
muszą na nowo nauczyć się,
że wszystko, czym byli,
było darem.
Cisza miasta
RM
Cisza miasta – to nie brak ruchu,
nie ulice bez aut,
nie rynek pusty po zmroku.
Cisza rodzi się,
gdy twarz obok przestaje być pytaniem,
a staje się tłem.
Gdy dziecko płacze zza ściany –
wszyscy słyszą,
ale nikt nie podchodzi,
nikt nie otwiera drzwi,
bo cisza ich sumienia
jest głośniejsza niż krzyk.
Miasto nie milczy –
to my milczymy,
kiedy trzeba mówić.
To my odwracamy wzrok,
by ocalić własny spokój.
Cisza, którą karmimy codzienność,
wróci do nas jak echo,
ostateczne i nieubłagane.
I kiedy zapyta:
„Dlaczego nie słyszeliście?” –
nie będzie już alibi,
bo miasto krzyczało,
a my nazwaliśmy to ciszą.
Droga
RM
Droga życia nie jest prostą aleją.
Nie prowadzi w cieniu drzew, gdzie śpiewają ptaki,
ale raczej wśród piachu i pyłu –
jakby ktoś wysypał pustynię wprost pod nasze stopy.
Każdy krok boli.
Powietrze smakuje kurzem.
Słońce wypala oczy.
A ci, którzy idą obok, zamiast podać wodę,
podają szyderstwo, fanatyzm, wyrachowanie.
Gaszą płomień wiary – bo łatwiej gasić niż rozpalać.
Ale tam, w najgłębszej pustce,
jedno maleńkie ziarnko –
kłuje serce jak cierń i nie pozwala zginąć.
Bo nawet pustynia ma swój kres,
a źródło czeka tuż za horyzontem.
Potem droga zmienia się w dżunglę.
Liany zwątpienia oplatają dłonie,
ciernie lęku kaleczą skórę,
a przewodnicy – ci, którym ufaliśmy –
gubią się w mroku własnych przekonań.
„Po co?” – pyta każdy krok.
Nie ma mapy, nie ma latarni,
a jednak serce bije w rytmie obietnicy,
której świat nie zdołał całkiem zagłuszyć.
I choć inni wybierają ścieżki łatwe –
brukowane sloganami,
wyłożone triumfami –
to droga płynąca łzami
prowadzi bliżej niż wszystkie ich skróty.
A kiedy już myślimy, że dalej nie ma nic –
pojawią się wyboje.
Kamienie, jakby rozrzucone ręką szydercy,
sprawdzają, kto się potknie, kto złamie kolano,
kto zawróci.
I znowu znajdą się ci,
którzy z uśmiechem wskażą rzekome skróty –
proste drogi do pustki,
proste recepty na zgubę.
Ale właśnie tam –
na wybojach, na kamieniach, w ciemności –
najgłośniej słychać cichy głos:
„Idź. Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden oddech.”
I nagle rozumiesz,
że droga nie jest przypadkiem.
Że wyboje, pustynia i dżungla
to nie porażki –
ale miejsca, gdzie dojrzewa serce.
Bo droga życia nie jest dekoracją –
jest próbą serca.
Nie dla tych, co szukają pałaców,
lecz dla tych, co nie boją się pyłu.
Bo zwycięstwo nie rodzi się w blasku,
ale w ciemności, w samotnym kroku,
w oddechu, który mówi: „Jeszcze”.
I kto przejdzie pustynię, dżunglę i wyboje,
ten zrozumie, że życie nie jest po to,
by wygrać aplauz, lecz by nie utracić duszy.
Ludzie
RM
Każdego dnia spotykamy twarze –
jasne od radości, ściemnione troską,
pełne śmiechu i pełne łez.
Niektórzy niosą nadzieję jak lampę,
inni – pustkę jak worek bez dna.
Jedni mówią szczerze,
inni chowają prawdę w milczeniu.
A jednak każdy –
każdy – jest odbiciem tej samej tajemnicy:
serca, które chce być kochane.
Przechodzimy obok.
Czasem dostrzegamy spojrzenie,
a czasem odwracamy wzrok,
jakby ich obecność była dla nas ciężarem.
Bywa, że ktoś krzyczy radością,
a nikt nie słyszy.
Bywa, że ktoś tonie w smutku,
a nie ma nikogo, kto poda iskrę otuchy.
I my sami –
raz niewidzialni, raz przesadnie wystawieni,
raz pełni życia, raz puści jak echo –
żyjemy w tym samym galimatiasie.
Ciężary dnia przygniatają,
obowiązki zasłaniają słońce,
a troski wysysają tlen z duszy.
A jednak –
pod całą tą kruchością,
pod całą tą biedą,
jest iskra.
Iskra, która nie gaśnie.
I jeśli nie nauczymy się jej dostrzegać –
w oczach drugiego, w słowie, w geście –
to przejdziemy przez życie ślepi,
choć widzący, głusi, choć słyszący.
Bo każdy człowiek jest znakiem:
pytaniem zadanym nam w milczeniu,
proroctwem, które mówi:
„Jeśli miniesz mnie obojętnie,
ominiesz samego siebie.”
Powołanie
RM
Mówimy: „Pan nas powołał”.
Ale w sercu – triumf,
jakbyśmy mieli bilet do nieba,
jakbyśmy byli ważniejsi od innych.
A powołanie nie jest przepustką.
To nie złoty klucz,
ale ciężar, który trzeba nieść.
To nie prawo do stania wyżej,
ale wezwanie, by zejść niżej.
„Kto by chciał być pierwszy,
niech będzie sługą wszystkich.”
Czy słyszysz to?
Nie panem, nie cwaniakiem,
nie tym, co ustawia innych w szeregu.
Sługą – z rękami brudnymi od pracy,
z sercem zdartym od przebaczenia.
Biada nam,
jeśli z powołania uczynimy tron.
Bo tron stanie się więzieniem,
korona – ciężarem,
a zamiast światła powołania
przyjdzie ciemność pychy,
która dławi i zabija.
Panny i oliwa
RM
Mądre nie dlatego, że miały oliwę.
Mądre – bo serce ich nie zdradziło.
Głupie nie dlatego, że zapomniały dzbana.
Głupie – bo wierzyły, że noc nigdy nie nadejdzie.
Czekanie boli.
Łatwiej spać, łatwiej uciszyć sumienie,
łatwiej udawać, że Oblubieniec się spóźnia.
Ale noc zawsze przychodzi –
nieubłagana, nagła, ostra jak miecz.
I wtedy rozlega się wołanie.
Ci, co mieli ogień – wstają,
światło w ich dłoniach drży, ale świeci.
Reszta – biega w panice,
kupuje nadzieję za późno,
krzyczy pod zamkniętymi drzwiami.
I nie chodzi już o oliwę.
Chodzi o serce, które nie znało czuwania.
O życie przegrane na zwłokę.
O czas sprzedany tanio – w wymianie za wygodę.
Biada nam, jeśli dzbany nasze puste,
bo gdy rozlegnie się wołanie,
nie będzie drugiej szansy.
Płomień nie narodzi się z próżni –
a kto nie ma oliwy,
zostanie w ciemności.
Dar przemilczany
RM
Są tematy, które zamykamy w szufladach.
Tak, jakby słowo mogło spalić usta.
Tak, jakby spojrzenie miało nas zdradzić.
A jednak – w ciele płonie dar.
Nie wstyd, nie hańba,
ale dar, którego boimy się nazwać.
Mówimy: pieniądz, sukces, wolność.
Krzyczymy: patriotyzm, wiara, prawo.
A milczymy o tym, co łączy
bardziej niż traktaty i przysięgi –
o seksie, który nie jest zabawką,
lecz językiem duszy.
Kiedy przemilczamy – rodzi się wstyd.
Kiedy spłycamy – rodzi się pogarda.
Kiedy sprzedajemy – rodzi się niewola.
Dar Boga staje się towarem,
świętość – reklamą,
spotkanie – użyciem.
A przecież nie tak miało być.
On dał nam ciało, aby było świątynią,
nie bazarem.
Dał nam bliskość, aby była przymierzem,
nie transakcją.
Wstyd i milczenie kłamią.
Krzyk i pornografia kłamią.
A prawda jest jedna:
seks jest święty,
bo w nim człowiek nie tylko bierze,
ale oddaje siebie.
Biada nam,
jeśli z daru uczynimy żart,
jeśli z miłości zrobimy slogan.
A ten, kto potrafi przyjąć –
w szacunku, w wolności, w czułości –
ten odkrywa,
że Bóg nie dał nam nic,
czego mielibyśmy się wstydzić.
Bez światła
RM
Idą ulicami –
krok równy, spojrzenie surowe,
uniesione głowy ponad ramiona innych,
ponad ziemię, która ich nosi.
Nie słyszą szeptu cierpienia,
nie widzą dłoni wyciągniętej po chleb.
Obłoki ich pychy
zasłaniają światło dla słabszych.
Powietrze gęstnieje,
nie dla nich – dla tych obok.
Bo obojętność dławi szybciej
niż brak oddechu.
A oni idą dalej –
dumnie, bez skrupułów,
z głowami ponad światem,
a sercami – pogrzebani w ciemności.
Bez oczu i bez serca
RM
Wysoko unoszą głowy,
ponad ziemię, ponad twarze.
Idą, nie krokiem, lecz ucieczką,
jakby każdy oddech innego
mógł im odebrać powietrze.
Oczy zamknięte na światło,
serca zaciśnięte jak pięści.
Nie słychać w nich wołania,
bo uszy zakryte skorupą obojętności,
która tłumi każdy krzyk,
każde westchnienie cierpienia.
Człowiek obok –
to rana, której nie dotykają.
Omijają ją szerokim łukiem,
jakby obojętność była plastrem,
a zapomnienie – lekarstwem.
I tak idą –
ślepi, głusi, bez serca.
Budują miasta z betonu ciszy,
w których nawet echo
boi się odezwać.
A ziemia pod nimi pęka,
nie od ciężaru stóp,
lecz od pustki serc.
Waga złota
RM
Nosimy zegarki, które liczą czas,
ale nie uczą, jak go wykorzystać.
Mamy konta pełne cyfr,
które nie grzeją w zimie
i nie przytulą w chorobie.
Ścigamy się o miejsca,
których nie zabierzemy ze sobą.
Wkładamy na plecy ciężary,
które przygniotą nas w grobie.
A jednak biegniemy – szybciej, szybciej!
Nikt nie pyta dokąd.
Nikt nie pyta po co.
Byleby mieć – i więcej, i jeszcze więcej.
A gdybyśmy stanęli?
Zobaczylibyśmy,
że droga, którą idziemy,
prowadzi w przepaść.
Nie w przyszłość – w pustkę.
I usłyszelibyśmy głos,
który mówił kiedyś:
„Gdzie jest twój skarb,
tam będzie i twoje serce”.
Ale nasze serca –
zamknięte w sejfach,
schowane pod kodem PIN,
przykute do konta bankowego.
I nie widzimy,
że złoto, które nas miało ocalić,
staje się łańcuchem,
który zaciśnie się na szyi.
Skarbiec próżności
RM
Budujemy domy większe niż serca.
Gromadzimy szafy pełne ubrań,
których nigdy nie założymy.
Zapełniamy spiżarnie,
choć głód czai się nie w brzuchu, lecz w duszy.
Kupujemy nowe,
bo stare przestaje pachnieć władzą.
Wymieniamy dobre na lepsze,
a „lepsze” na „najnowsze”.
A kiedy „najnowsze” się zestarzeje –
rzucamy je jak śmieć,
choć wciąż działa.
Ziemia jęczy pod naszym ciężarem.
Morza duszą się w plastiku,
dzieci pracują w kopalniach,
by nasze ekrany lśniły czystym światłem.
A my?
Liczymy, ważymy, chowamy, gromadzimy.
I wołamy: „Jeszcze! Jeszcze trochę!”
Jakby wieczność dało się kupić
kartą kredytową.
Ale gdy przyjdzie dzień –
wszystko zostanie tu.
I okaże się, że królestwo,
które budowaliśmy z rzeczy,
jest tylko prochem,
który przesypie się między palcami.
Ciastko
RM
Chcemy iść w dwa kierunki naraz.
Trzymać krzyż – i pięść.
Mieć wierność – i zdradę.
Być świętymi – i nietykalnymi grzesznikami.
Chcemy Boga, który błogosławi –
gdy robimy dobrze.
Ale też Boga, który przymyka oczy –
gdy robimy źle.
„To tylko raz” – mówimy o sobie.
„To hańba” – mówimy o innych.
Łamiemy przyrzeczenia,
jakby były z papieru.
Łatwo drą się w rękach,
łatwo wrzuca się je do ognia.
A cudze słabości
wieszamy na szubienicy,
publicznie, bez litości,
jakbyśmy nigdy sami nie upadli.
Tak rodzi się rozdwojenie:
na języku – modlitwa,
w sercu – cynizm.
W dłoni – różaniec,
a obok – pięść zaciśnięta.
Budujemy życie na ciastku,
które chcemy i zjeść, i mieć.
Ale ciastko zjedzone
zostawia tylko okruchy na sumieniu,
a okruchy kłują mocniej niż chleb.
I wtedy stajemy wobec prawdy,
że nie można służyć dwóm panom,
że nie można żyć w rozdwojeniu,
bo rozpadniemy się szybciej,
niż zdążymy wyznać:
„to nie ja, to oni”.
Sędziowie bez lustra
RM
Gdy chodzi o innych –
znamy wszystkie paragrafy.
Znamy ton głosu, który karze.
Wiemy, co godne, co niegodne,
co wolno, czego nigdy.
A gdy chodzi o nas –
wszędzie wyjątki.
Furtki w murze,
otwarte tylne drzwi.
„To nie tak wyglądało”,
„To nie moja wina”,
„To był kontekst, którego nie rozumiesz”.
Mierzymy świat miarą surową,
ale siebie – gumową taśmą.
Rozciąga się,
dopasowuje do każdej winy,
aż winy nie widać.
Nakładamy kary,
a własne wyroki
zawieszamy na kołku,
przykrywając białym płótnem.
Jesteśmy sędziami,
którzy zapomnieli, że nie mają lustra.
I choć rozdają wyroki,
nie widzą własnej twarzy,
bo lustro – jedyne lustro –
przykryliśmy pychą.
A w Słowie było powiedziane:
„Czemu widzisz drzazgę w oku brata,
a belki we własnym nie dostrzegasz?”
Ale słowo to –
nie dla nas,
zbyt ostre,
więc wolimy je złagodzić,
rozmyć,
zamknąć w księdze,
nie w sercu.
Podwójne miary
RM
Mówimy głośno: „Trzeba być wiernym”.
Na kazaniach, na forach, w rozmowach przy stole.
Słowa płyną jak sztandary, jak manifesty –
a nocą sprzedajemy własne przysięgi,
tak tanio, że aż wstyd się targować.
Przysięga staje się plastrem cukru –
słodkim na języku,
rozpuszczonym w godzinę.
Nikt nie pamięta, że miała być wiecznością.
Żądamy od innych czystości,
choć sami tarzamy się w błocie.
Żądamy wierności,
choć zdradzamy, gdy tylko drzwi się zamkną.
Żądamy prawdy,
choć w ustach mamy sieć półprawd,
w sercu – wymówki,
a na dłoniach – atrament podpisów,
które już dawno unieważniliśmy.
Wystawiamy paragony na cudze winy,
a swoje – darujemy, wpisując w rubryce:
„okoliczności”, „trudny czas”, „nie zrozumieliście mnie”.
Chcemy zjeść ciastko i mieć ciastko.
Chcemy Boga, który wymaga – od innych.
Chcemy prawa, które osądza – sąsiada.
Chcemy jedności – pod warunkiem, że wszyscy
przestaną widzieć nasze podziały.
I dziwimy się, że ziemia drży od naszego fałszu,
że sumienia milkną,
a echo naszych ust brzmi jak obłuda.
Maski
RM
Zakładamy twarze, które nie są nasze.
Mierzymy cudze ubrania,
wpychamy się w buty,
co kaleczą stopy.
Udajemy, że pasują,
choć w środku dusza krzyczy.
A potem patrzymy na innych –
nie oczami, lecz ramkami,
szufladami, etykietami.
Nie człowiek – tylko „ten”,
nie brat – lecz „inna kategoria”.
Stawiamy pieczęcie,
jakbyśmy mieli władzę nad sercem.
A w tym wszystkim –
uciekamy.
Od siebie, od prawdy,
od rany, która boli najbardziej.
Bo łatwiej zobaczyć drzazgę w oku brata,
niż własną bliznę w lustrze.
I tak gubimy się –
w rolach, w ocenach, w ucieczkach.
Człowiek, który nie zna siebie,
krzywdzi innych.
A człowiek, który nie umie przyjąć siebie,
nigdy nie przyjmie drugiego.
Fałszywy prorok
RM
Nosząc szaty, do których nie ma prawa,
idzie jak król bez korony.
Mówi jak prorok,
choć jego głos dźwięczy próżnią.
Rozdziela winy – jak sędzia,
choć jego dłonie dawno już
upadły na ziemię przy złamanym słowie.
Pokazuje innym drzazgi,
a sam nie widzi belki,
która przebiła jego własne serce.
Wylicza błędy cudzych kroków,
a jego własne ścieżki –
ciągną ślad zdradzonych przyrzeczeń.
Zabrał to, co należało do ciszy,
i obrócił w hałas własnych pragnień.
Dotknął świętości,
ale nie po to, by ją chronić,
lecz by uczynić z niej lustro dla siebie.
A jednak wciąż modli się głośno,
wciąż powtarza słowa,
jakby liczba pacierzy
mogła przykryć brak wierności.
Jakby gorliwość w mowie
mogła uleczyć ranę,
której nie chce dotknąć światło.
Jest jak lustro, które odbija wszystko,
tylko nie własne oblicze.
Jak teatr, w którym role gra się na pamięć,
a maska jest cięższa od twarzy.
I biada mu –
bo nie ma nic bardziej tragicznego
niż człowiek, który uwierzył,
że fałsz uczyni prawdą,
a maska stanie się ciałem.
Narodziny nienawiści
RM
Widziałem, jak rodzi się nienawiść.
Nie w huku, nie w krzyku,
ale w cichym słowie: „On nie jest swój”.
W spojrzeniu, które omija,
w dłoni, która zamiast uścisku zaciska pięść.
Widziałem, jak rośnie –
w żarcie, co kłuje,
w komentarzu pełnym jadu,
w milczeniu, które udaje obojętność.
Nienawiść ma twarz codzienności.
Nie krzyczy od razu –
zaczyna od szeptu w kącie serca.
Podsuwa myśl: „Jestem lepszy”.
Szuka ofiary, na którą można wskazać palcem.
A potem już nie szepce – krzyczy.
Idzie ulicą w tłumie,
maluje transparenty,
zaciska pięści.
Nienawiść rodzi się we mnie i w tobie,
gdy wolimy mur niż most,
kiedy odwracamy wzrok,
kiedy nasze milczenie staje się zgodą.
I biada nam,
bo ziarno wzgardy wyrasta w drzewo gniewu,
a cień tego drzewa kładzie się na wszystkich.
Bo nienawiść zawsze zaczyna się w sercu.
A kończy – na krzyżu.
Na krzyżu wisi ten, co nie miał głosu.
Umiera niewinny,
aby inni mogli udawać sprawiedliwych.
To brat, którego nie obroniliśmy.
To siostra, którą wydaliśmy tłumowi.
A w nich – obecny jest Chrystus.
Za każdym razem.
Bo każdy krzyż, zbudowany z nienawiści,
jest powtórzoną Golgotą.
Ślepi
RM
Zło nie krzyczy –
ono szepcze w reklamach,
mruga w ekranach,
podaje rękę w białych rękawiczkach.
Zło nie chodzi w ciemności –
ono świeci neonem,
ubiera się w modne slogany,
uśmiecha się z bilbordów.
Zło nie nosi rogów –
ono siedzi przy stole,
nalewa wino,
składa podpisy.
A my?
Udajemy, że nie widzimy.
Zasłaniamy oczy wygodą,
zatykamy uszy hałasem,
uciszamy sumienie tłumem słów.
Zło przechodzi obok –
a my mijamy je wzrokiem,
jakby było powietrzem.
Zło wchodzi w nasz dom –
a my wieszamy zasłony,
żeby nie widzieć jego twarzy.
I tylko czasem drży ziemia,
tylko czasem pęka cisza,
tylko czasem sumienie krzyczy:
„To nie przypadek –
to zło, które karmi się twoją ślepotą”.
Biada nam,
jeśli nadal będziemy udawać,
że zło to tylko bajka dla dzieci.
Biada nam,
jeśli zamiast je nazwać,
będziemy je oswajać.
Bo zło, którego nie dostrzegasz,
staje się tobą.
Człowiek pyszny
RM
Chodzi twardym krokiem,
jakby ziemia należała do niego.
Patrzy z góry –
nie żeby widzieć,
ale żeby pomniejszać.
Jego słowa są ciężkie jak wyroki,
jego język ostry jak nóż.
Nie słucha – bo tylko on ma rację.
Nie pyta – bo pytać to przyznać,
że można się mylić.
Klęczeć nie umie.
Zbudował tron z pozorów,
koronę z pochwał,
berło z krzyku.
I siedzi – sam –
otoczony własnym cieniem.
Modli się – lecz nie do Boga.
Modli się do siebie.
Rozmodlony samozachwyt,
spektakl dla oczu innych.
Słowa płyną głośno,
a serce milczy –
zamknięte jak grób.
Człowiek pyszny szydzi z biednych,
gardzi prostymi,
odwraca twarz od innych.
Każdy dla niego jest mniejszy –
bo tylko on jest wielki.
Ale jego wielkość to strach,
jego siła to lęk.
Cała pycha – to pustka,
która udaje pełnię.
Pycha – oślepienie.
Człowiek w jej uścisku
stoi na ruinach,
a myśli, że w niebie.
I zobaczysz go w świątyni:
ręce uniesione wysoko,
usta pełne pięknych modlitw,
oczy wzniesione ku niebu –
a pycha w sercu odbiera dom bratu,
zamyka drzwi,
niszczy mosty.
Tak wygląda człowiek pyszny:
na zewnątrz wzniosły,
a wewnątrz pusty.
Wznosi hymn –
i depcze człowieka.
Śpiewa psalm –
a nie słyszy płaczu brata.
Podnosi oczy ku niebu –
a nie widzi ziemi, po której idzie.
Jego modlitwa jak dym –
rozprasza się,
bo nie ma w niej prawdy.
I Bóg nie patrzy na jego usta,
lecz na serce.
A serce pyszne –
nigdy nie znajdzie Nieba.
Krzyż
RM
Krzyż – znak zbawienia,
a my uczyniliśmy z niego ozdobę.
Nosimy go jak biżuterię,
jak talizman na szczęście,
jak logo własnej tożsamości.
Wypisany na czole,
przyklejony na szybie auta,
zawieszony w salonie –
wszędzie, tylko nie w sercu.
A kiedy trzeba świadczyć –
zamyka się usta,
milknie serce,
a ręka unosi się nie w geście pokoju,
lecz w pięści gotowej do ciosu.
Krzyż błyszczy w złocie,
ale nie błyszczy w życiu.
Krzyż jest na ustach,
ale nie w czynach.
Stał się hasłem na stadionach,
okrzykiem pychy,
symbolem siły,
a nie drogą miłości.
A przecież krzyż nie jest młotem.
Nie jest sztandarem gniewu.
Nie jest tarczą nienawiści.
Krzyż nie jest dekoracją,
nie jest maską.
Krzyż jest raną –
i tylko kto pozwoli się zranić miłością,
rozumie jego sens.
Kto czyni z krzyża broń,
ten zdradza Ukrzyżowanego.
Kto używa go, by dzielić,
nie zna Tego, który umarł, by pojednać.
Kto zasłania swoją przemoc krzyżem,
czyni z niego szyderstwo.
Bo krzyż nie wzmacnia nienawiści –
krzyż ją rozbraja.
Nie jest zwycięstwem nad wrogiem,
lecz zwycięstwem nad sobą.
Nie jest ornamentem,
lecz wezwaniem:
do przebaczenia,
do ofiary,
do miłości aż po koniec.
I biada nam,
jeśli uczynimy z krzyża plakat.
Biada nam,
jeśli przykryjemy nim własną pychę.
Biada nam,
jeśli nasze religijne okrzyki
stają się bronią przeciw braciom,
a nie modlitwą do Boga.
Krzyż nie potrzebuje krzyku.
Krzyż potrzebuje świadków.
A świadkiem nie jest ten, kto krzyczy najgłośniej,
lecz ten, kto milczy, gdy trzeba przebaczyć.
Świadkiem nie jest ten, kto wznosi pięść,
lecz ten, kto otwiera dłoń.
Krzyż nie jest ozdobą.
Krzyż nie jest sloganem.
Krzyż jest życiem oddanym –
i tylko tak mówi prawdę.
Wiara nie należy do mnie
RM
Wiara nie jest moją własnością.
Nie mogę jej zamknąć w dłoni jak monety,
nie mogę wpisać w rubrykę dokumentu,
nie mogę wytatuować na skórze,
bo nie ze mnie się rodzi.
Wiara jest ogniem, który przychodzi z zewnątrz.
Dotyka, rozpala, pali – i czasem boli.
Nie pyta, czy chcę.
Nie kłania się moim planom.
Nie daje się schować w szufladzie wygody.
Walczę z nią,
bo domaga się prawdy.
Sprzeczam się z nią,
bo prowadzi tam, gdzie nie chcę iść.
Uciekam przed nią,
bo obnaża mój strach.
A jednak – bez niej jestem pusty.
Bez niej moje „ja” kruszy się jak popiół.
Bez niej zwycięstwo staje się porażką,
a pełny stół – głodem.
Wiara jest większa niż moje serce.
Jest jak rzeka, której nurtu nie zatrzymam,
choć buduję tamy.
Jest jak światło, które wdziera się przez szpary,
choć zasłaniam okna.
Ale wielu próbuje ją zawłaszczyć.
Mówią, jak mam się modlić,
jak mam klękać, jak mam wstawać,
jak mam mówić, jak mam milczeć.
Jedni twierdzą, że ich wiara jest jedyną,
drudzy – że ich Kościół czystszy, lepszy.
Budują mur wyższości,
który dzieli zamiast łączyć.
A przecież wiara nie jest sztandarem.
Nie jest odznaką ani tytułem.
Nie jest orężem do wykluczania.
Wiara jest darem –
a daru się nie przywłaszcza.
Wiara jest mostem,
który prowadzi ponad moimi ranami.
Jest korzeniem,
który trzyma, gdy wszystko się chwieje.
Jest tchnieniem,
które podnosi, gdy nie mam sił.
I choć z nią walczę,
choć czasem jej nie rozumiem,
choć próbuję ją uciszyć –
to ona ocala mnie.
Nie moja, a jednak we mnie.
Nie moja, a jednak dla mnie.
Nie moja –
bo od Boga.
Pokolenie do końca baterii
RM
- O pokolenie, które zna każdą plotkę, a nie zna Ewangelii.
- Przewijasz obrazy szybciej, niż potrafisz się modlić.
- Karmisz się hałasem, aż cisza staje się wrogiem.
- Uciekasz od twarzy bliźniego w ekran, który odbija tylko ciebie.
- Sprzedajesz prawdę za lajki.
- Rozdajesz serca jak drobne, a duszę chowasz do kieszeni.
- Bóg stoi w drzwiach twojego domu,
- a ty pytasz, czy ma potwierdzenie rezerwacji.
- Śmiejesz się z proroków, bo mówią o wieczności,
- a twoje królestwo trwa tylko do końca baterii.
- Miłość zamieniłeś w hasło reklamowe,
- a wiarę w przycisk „subskrybuj”.
- O ślepe miasto, świecące neonami, a gubiące drogę.
- Czy poznasz swój dzień nawiedzenia?
- Czy otworzysz oczy, zanim światło stanie się sądem?
- Ale mówię ci – nie wszystko jeszcze zgasło.
- Twoje imię jest zapisane głębiej niż w sieci,
- twoje serce bije mocniej niż sygnał w kablach.
- Cisza, której się boisz, potrafi uleczyć.
- Modlitwa, którą porzuciłeś, czeka, aby być szeptem przyjaciela.
- Miłość, którą zdradziłeś, wciąż stoi u twoich drzwi.
- Nie jesteś skazany na pustkę –
- są ręce, które nie szukają lajków, ale ciebie.
- Są oczy, które nie gasną, choć bateria umiera.
- Są słowa, które nie przemijają, choć przewiniesz cały świat.
- Wróć, zanim skończy się noc.
- Podnieś wzrok znad ekranu,
- a zobaczysz twarz, która nie potrzebuje filtra.
- Dotknij ciszy, a znajdziesz w niej Boga.
- Uwierz w Miłość, a nie w reklamę.
- Uwierz w Życie, które nie zna końca baterii.
Sędziowie
RM
Wysokie okno pałacu –
tam się zamykamy.
Za szybą bezpieczni,
za murem odgrodzeni,
spoglądamy w dół,
nie jak bracia, lecz jak sędziowie.
Wydajemy wyroki:
Ten niech milczy –
bo modli się inaczej.
Tamten jest obcy –
bo chodzi do innego Kościoła.
Ten się nie nadaje –
bo mówi innym językiem.
Tamtego odrzucimy –
bo jego skóra zbyt ciemna.
Patrzymy powierzchownie.
Ocenimy za ubranie – bo niemodne.
Za samochód – bo za tani.
Za dom – bo ciasny.
Za konto – bo puste.
Za to, że ma,
i za to, że nie ma.
Ocenimy też serce,
choć nie znamy jego ran.
Łzy – nazwane przesadą.
Radość – oskarżona o fałsz.
Choroba – uznana za ciężar.
Bieda – za wstyd.
A wszystko po to,
by nie spojrzeć w głąb siebie.
By nie przyznać,
że w nas samych panuje pustka,
że to my jesteśmy ubodzy.
A przecież Chrystus nie sądził tak.
Siadał z tymi, których inni odrzucali.
Rozmawiał z tymi, których świat nie chciał słuchać.
Dotykał tych, do których nikt nie chciał się zbliżyć.
I biada nam,
jeśli staniemy przed Nim
z listą wyroków,
które wydaliśmy na braci.
Biada nam,
jeśli okaże się,
że w imię „czystości”
odrzuciliśmy Miłość.
Déjà vu
RM
Spotykasz go -
i nagle drży w tobie coś znajomego.
Twarz inna, głos obcy,
a jednak - jak lustro.
Déjà vu.
Jakbyś widział własne życie,
tylko inaczej zapisane.
Jego ból przypomina twój ból.
Jego grzech - twój grzech.
Jego głód - twój głód.
Ale uciekasz.
Nie chcesz patrzeć.
Bo łatwiej powiedzieć: „To nie ja”.
Łatwiej odsunąć, niż przyjąć,
że w nim odbija się twoje serce.
Zamykasz oczy,
zatrzaskujesz duszę.
„To jego sprawa, nie moja”.
„To jego wina, nie moja”.
„To jego droga, ja mam swoją”.
Ale Prawda nie daje spokoju.
W każdym obcym spotkanym w drodze
wraca twoja historia.
W każdym, którego oceniasz,
stoi twoje własne odbicie.
Chrystus mówił:
„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych,
Mnie uczyniliście”.
To déjà vu nie jest złudzeniem.
To Jego obecność.
A jeśli uciekasz -
uciekasz przed sobą.
Jeśli zamykasz oczy -
oślepiasz własne serce.
Jeśli milczysz -
wydajesz wyrok na siebie.
Déjà vu to nie przypadek.
To ostrzeżenie.
Byś przestał uciekać od prawdy,
którą Bóg wpisuje w drugiego człowieka.
Bo kiedy staniesz przed Nim,
zobaczysz twarze tych wszystkich,
których unikałeś.
I usłyszysz pytanie:
„Dlaczego bałeś się zobaczyć siebie?”
Pokolenie ekranów
RM
O ty, co znasz każdy skrót klawiatury,
a nie znasz imienia sąsiada.
Palce masz szybkie jak błysk,
serce - ciężkie jak kamień.
Karmisz się obrazami,
a głodujesz na prawdzie.
Uśmiechasz się emotikonem,
a milczysz, gdy brat mówi: „Potrzebuję cię”.
Światło ekranu oślepia cię,
blask Tego, który stworzył światło - nie.
Oczy masz otwarte,
lecz nie czuwające.
Krzyż nosisz na szyi,
nie na ramionach.
Mówisz: „Wierzę”,
ale nie wiesz komu.
O pokolenie ekranów,
czy poznasz dzień, gdy ekran zgaśnie,
i zostanie tylko twarz,
od której uciekałeś?
Labirynt
RM
Świat dziś płonie w ciszy – nie płomieniem jasnym, ale dymem duszącym, szarym.
Ulice dudnią krokami, a w sercach panuje głód, którego nie nasyci ani chleb, ani władza, ani rozkosz.
Człowiek, ten sam, który nosi w sobie odblask wieczności, błądzi w plątaninie neonów i ekranów.
Gubi drogę, aż sam staje się labiryntem, własnym więzieniem.
A przecież Bóg, ten od którego uciekamy, stoi na rogu każdej ulicy, w każdym szumie liści, w każdym oddechu.
On nie woła krzykiem, lecz szeptem, jakby bał się, że nasz świat zbyt łatwo ogłuszy Jego głos.
A jednak – czyż nie drży w nas czasem echo?
Jakby ktoś wbił gwóźdź w najgłębszą część duszy i ona nie daje spokoju, nawet kiedy udajemy, że nie słyszymy.
Pokolenie pogubione, pobite, pełne blizn.
Pokolenie, które wstydzi się własnych łez.
Które odwraca twarz od Boga, bo boi się, że On ujrzy wszystkie pęknięcia, a przecież tylko On potrafi je skleić.
Nie uciekajmy dalej.
Bo za każdym zakrętem, tam gdzie świat mówi: „To już koniec”, Bóg odpowiada: „To dopiero początek”.
Więcej
RM
Miasto krzyczy.
Reklamy płoną.
Neon oślepia.
Ekrany tłuką oczy, serca, sumienia.
„Więcej! Więcej!” szepczą, wrzeszczą, śpiewają fałszem.
Człowiek biegnie.
Łapie.
Pożera.
I znów głód.
Szczęście jak szkło – rozbite, skaleczone, błysk w pyle.
Złudzenie karmi chwilą.
Dusza pije kurz.
Usta pełne cukru,
a w środku popiół.
Serce jak ziemia bez deszczu,
spękane w milczeniu.
Labirynt pragnień kręci się w kółko.
Drabina bez końca,
szczebel za szczeblem,
aż w pustkę.
„Jeszcze odrobinę,
jeszcze tylko to.”
Potem cisza.
Głucha.
Ciężka.
Ciemna.
Słyszysz ją?
W samej ciszy brzmi inne wołanie.
Nie „więcej”, lecz „wróć”.
Nie „mieć”, lecz „być”.
Nie echo próżni,
ale Głos, który nie gaśnie.
Ten sam od początku.
Ten sam dla ciebie.
Teraz.
Uciekający
RM
Człowiek - cień własny, płomień, co dymi, nie świeci.
Rozkrusza prawa, lecz pod pozorem prawa.
Kpi z Prawodawcy, w imię prawa woła.
Odwraca się, jak wiatr od skały, a skała milczy.
Uciekasz? Biegnij! Ziemia cię porywa.
Twoje kroki - jak burza, lecz burza cię zdradzi.
Mówisz: „Ja wolny!”, a twoje słowa kruszą się w ustach
jak szkło rozbite na piachu, bez blasku, bez treści.
Śmiech twój - suchy jak żużel.
Serce - puste jak noc po pożarze.
Wielki jesteś?
Wielkość twoja to cień przed świtem,
który znika, nim kogut zapieje.
A Bóg - cichy, jak głębina wód,
jak ogień ukryty w sercu drzewa.
Nie gaśnie, choć ty gaśniesz.
Nie cofa się, choć ty odwracasz plecy.
I nagle - cisza cię zatrzaśnie.
Prawda jak piorun otworzy niebo.
I zobaczysz: twój bunt był ucieczką
od ramion, które nigdy nie zamknęły się przed tobą.
Zaślepiony
RM
Szczęścia szuka – szuka! – ślepy w światło biegnie,
oczy opasane, opatulone ciemnym płótnem.
Bandaż! – bandaż! – zawiązany na źrenicach,
a ręce rwą się ku złudom:
gwiazda z papieru, perła z plastiku, złoto, co rdzewieje.
„Mam! mam!” – krzyczy, lecz garść ma pustą.
„Widzę!” – woła, a mrok go pożera.
Kroki jak młoty – dudnią,
dudnią o dno pustki.
Serce spragnione, serce spalone –
dusza w popiele, dusza w kurzu.
Usta w cukrze, a wewnątrz gorycz, żółć, jad.
A Bóg? – Bliski, blask przy twarzy,
Światło źródło, Światło żywe,
czeka – cicho, cierpliwie,
aż człowiek rozedrze ciemność,
zrzuci bandaż,
i spojrzy – pierwszy raz, naprawdę –
na Tego, który patrzył na niego zawsze.
Zaślepiony Pielgrzym
RM
Idzie, idzie – twardo, pewnie, pyszniąc się.
Na ustach gniew, w oczach żar – nie miłości, lecz pogardy.
Patrzy: skóra inna – i pluje.
Słyszy: głos obcy – i drwi.
Widzi: modlitwa inna – i szydzi.
„Ja lepszy! Ja wybrany!” – krzyczy,
a serce ma jak kamień zimny, ciężki.
Krok za krokiem – kroczy jak pielgrzym,
ale dokąd? – sam nie wie.
Droga jego jak tunel – ciemny, głuchy, bez końca.
Brat obok? – nie brat, lecz wróg.
Siostra obok? – nie siostra, lecz cień.
A on – sam, sam, samotny w tłumie.
Bo kto nienawiścią oddycha,
ten nie zna celu, nie zna Ojca.
Kto gardzi twarzą brata,
gardzi też Tą Twarzą, co w każdym się odbija.
I pójdzie, pójdzie – aż stanie,
a tam u kresu zobaczy:
wszyscy, których odrzucał, już są przy stole.
A jego miejsce – puste,
bo sam je sobie odebrał.
Samotność w tłumie
RM
Ulice – pełne kroków, pełne głosów, pełne twarzy.
A on – sam, sam, samotny w środku.
Słowa mijają go jak wiatr po ścianach.
Śmiechy – puste, dźwięczne, obce.
„Bracie!” – nikt nie mówi.
„Siostro!” – nikt nie słyszy.
W tłumie gęstym jak las
serce jego jak drzewo ścięte – milczy, puste, powalone.
A jednak – w ciszy, w głębi –
jest Głos, co woła po imieniu.
Jest Obecność, co nie mija.
Samotność – w Nim – przemienia się w dom.
Krzyż i Blask
RM
Uciekasz przed krzyżem – jak cień przed słońcem.
Unikasz ciężaru – a ciężar wraca.
Mówisz: „Wolny!” – a łańcuch brzęczy.
Chcesz życia bez bólu – a życie gaśnie.
Wybierasz blask bez ognia,
koronę ze szkła, gwiazdę z cyny.
Na ustach słodycz, w środku popiół.
Zysk bez ceny – w dłoniach pustka.
A krzyż woła: „Przyjdź!”.
Dźwigaj – a dźwignę.
Zapuść korzeń – a dam ci wodę.
Stań – a uniosę cię ponad ziemię.
Dotkniesz – i ciężar stanie się skrzydłem.
Rana – oknem.
Drzazga – iskrą.
Ból – nie murem, lecz bramą.
W krzyżu – światło.
Nie obok, lecz w samym środku.
Tam zwyciężasz, gdy poddasz się Prawdzie.
Tam On czeka – żywy, bliski, wierny.
Syn Marnotrawny
RM
Odszedłeś – daleko, daleko!
Zabrałeś dźwięk monet, śpiew złudzeń,
wziąłeś swoje – i myślałeś, że to wszystko.
Miasto krzyczało: „Baw się!” –
a serce już milczało.
Chleb się roztrwonił, wino wyciekło,
przyjaciele – dym na wietrze.
Pozostał głód – głód w żołądku, głód w duszy.
Żołędzie świń – twoja uczta.
Człowiek wielki? – teraz cień.
Człowiek wolny? – teraz niewolnik głodu.
I nagle – błysk wspomnienia:
dom ojca, stół pełen, ramiona szerokie.
„Wstanę i pójdę” –
mówisz do ciszy, a cisza odpowiada.
Wracasz – krok za krokiem,
zgarbiony, pusty, winny.
A tam już Ojciec biegnie,
biegnie szybciej niż twój wstyd.
Usta twoje chcą mówić: „Zgrzeszyłem”,
a Jego usta całują.
Ręce twoje chcą prosić o resztki,
a Jego ręce dają pierścień.
Byłeś martwy – żyjesz.
Byłeś zgubiony – znaleziony.
Byłeś cieniem – jesteś synem.
Siewca
RM
Siewca wyszedł – ręką szeroką, szczodrą,
rzucał ziarna jak gwiazdy w noc.
Jedno spadło na drogę –
ptaki szybkie, czarne, wydziobały głód.
Drugie padło na skałę –
wzeszło w słońcu, lecz korzeń – płytki,
ogień spalił, nic nie zostało.
Trzecie wpadło w ciernie –
ciernie urosły, oplotły, zdławiły.
Kwitło chwilę – lecz głos chwastów zagłuszył.
A inne – w ziemię dobrą,
ciszę głęboką, urodzajną.
Ziarno pękło – i życie wybuchło.
Sto za jedno, tysiąc za setkę,
żniwo jak morze falujące w słońcu.
Kto ma uszy – niech słucha.
Ziarno jest Słowem.
Ziemia jest sercem.
Owoc – twoim życiem.
Miłosierny Samarytanin
RM
Droga w dół - Jerozolima do Jerycha,
kurz, kamienie, cisza przerwana krzykiem.
Człowiek pobity - krew na twarzy,
pół żywy, pół martwy, rzucony w rowie.
Przechodzi kapłan - patrzy, omija.
Przechodzi lewita - widzi, odwraca.
Oczy chłodne, serce zamknięte,
krok szybki, a brat pozostaje w pyle.
I nagle - ten obcy, ten pogardzany,
zatrzymuje się, klęka, dotyka ran.
Oliwa i wino - lekarstwo i pociecha.
Własny zwierz - staje się nosidłem.
Gospoda - dach nad głową, chleb na stole.
"Dbaj o niego" - mówi. "Jeśli wydasz więcej - oddam".
Miłosierdzie nie pyta o imię,
nie bada paszportu, nie mierzy koloru.
Miłosierdzie jest drogą,
którą idzie sam Chrystus.
Małżeństwo w walce
RM
Słowo przeciw słowu - ogień przeciw ogniu.
Dom drży, ściany słuchają.
Każdy krzyk - jak nóż w serce.
Każda odpowiedź - jak kamień w okno.
Jedno mówi: "Wygrałem!" -
ale twarz drugiego jest raną.
Drugie milczy: "Ustąpiłam" -
lecz w oczach pustka, zimna noc.
Kto wygrywa w walce serc?
Nikt. Nikt.
Bo rany dzielone bolą podwójnie,
a zwycięstwo nad współmałżonkiem
jest przegraną nad samym sobą.
Miłość nie rośnie w hałasie,
nie kwitnie w gniewie.
Korzeń miłości pije z cierpliwości,
z przebaczenia, ze słów cichych.
Ostrzegam was, serca związane:
łatwo spalić, trudniej zbudować.
Łatwo krzyczeć, trudniej wysłuchać.
Łatwo zwyciężyć w sporze,
a zgubić siebie nawzajem.
Niech dom wasz będzie ogrodem,
nie polem bitwy.
Niech język niesie błogosławieństwo,
nie przekleństwo.
Niech miłość będzie silniejsza
niż każda kłótnia.
Krzyk tłumu
RM
Tłum - tłum! ryk i wrzask, fala gniewu.
Ręce podniesione, pięści jak kamienie.
Głosy - huczą, huczą jak burza na pustyni,
a serca - puste, puste jak studnia bez wody.
"Moja racja! - moja racja!" -
krzyczy jeden, krzyczy drugi,
wszyscy razem, każdy przeciw.
I nagle człowiek nie jest już człowiekiem -
jest tylko głosem, cieniem, krzykiem.
Granica przekroczona.
Uczciwość sprzedana za chwilę hałasu.
Świętość zdeptana -
bo łatwo w tłumie podnieść rękę,
łatwo krzyczeć, gdy obok krzyczą wszyscy.
Ale cisza przyjdzie.
Cisza ciężka, cisza wstydu.
I wtedy zostaje pytanie:
kogo zraniłeś?
co w sobie zabiłeś?
czyje imię zbrukałeś gniewem?
Bunt bez prawdy jest kłamstwem.
Gniew bez miłości - pustką.
Tłum bez sumienia - przepaścią.
O człowieku - obudź się!
Nie daj, by twój głos
był tylko echem krzyku,
by twoje ręce
były tylko ciężarem nienawiści.
Bo kto krzyczy, że zwycięża,
a w sercu przegrywa,
ten zostaje sam -
z własnym wstydem.
Dom
RM
Nie bogactwo - dom.
Nie sława - stół rodzinny.
Tam rośnie serce, tam kiełkuje życie.
Ojciec - ręce spracowane, mocne, wymagające,
a w spojrzeniu światło, co prowadzi.
Matka - serce ciche, cierpliwe,
a w dłoniach ciepło, co koi i uczy.
Tu dziecko uczy się kochać -
nie słowem, lecz czynem.
Tu poznaje, że prawda kosztuje,
a miłość czasem stawia granice.
Szczęśliwi są ci,
którzy wychodzą z domu,
gdzie miłość i wymaganie
trzymają się za ręce.
Bo taki człowiek niesie w sobie
nie pustkę, lecz dziedzictwo;
nie ranę, lecz błogosławieństwo;
nie samotność, lecz fundament.
A kto z takiego domu idzie w świat,
nigdy nie idzie sam -
bo w najgłębszej ciszy,
w najciemniejszej dolinie,
słyszy jeszcze echo pierwszej miłości:
nie słowa, lecz obecność,
nie nakaz, lecz dar,
nie wspomnienie, lecz źródło,
które bije dalej,
choć rodzicielski dom dawno zasnął.
Trzydzieści srebrników
RM
Czy to jeszcze pokarm - czy już cień pokarmu?
Chleb nadęty jak bańka, pusto w środku.
Owoc błyszczy, lecz nie dojrzewa -
jego smak to farba, jego zapach to chemia.
Mięso - ciało bez życia, martwe, zanim urodzone.
Na stole barwy, w sercu głód.
Fabryki ryczą - bestie ze stali,
wydychają dym, połykają ziarno,
wydają plastik w kształcie chleba.
A my jemy - i głodniejemy.
"Korporacje" - powiadasz, jakby to były duchy.
A przecież to twarze, imiona, nazwiska,
to dłonie, które podpisują rachunki,
to oczy, które wiedzą, co czynią.
Ludzie - a jakby zapomnieli, że są ludźmi.
Sprzedają zdrowie za srebro,
życie za pieniądz.
"Ekonomia" - brzmi szlachetnie,
a jest tylko innym imieniem chciwości.
Człowiek znika w tabeli,
zamienia się w cyfrę, w koszt, w rubrykę.
Ile warte są płuca dziecka?
Ile serce starca?
Kto zważy łzę matki,
kiedy na wagę kładą zysk?
Trzydzieści srebrników - ta sama cena,
wciąż ta sama zdrada.
Judasz nie powiesił się raz,
Judasz odradza się codziennie,
uśmiecha się w reklamach,
podpisuje kontrakty,
zamyka oczy na krzyk.
Ale Bóg widzi.
I cisza, którą dziś kupujemy,
jutro wróci jako krzyk,
krzyk, którego nie da się uciszyć.
O człowieku -
nie karm brata trucizną,
nie nazywaj złudzenia chlebem,
nie sprzedawaj życia za srebro.
Bo gdy policzysz tylko pieniądz,
sam zostaniesz policzony -
i wtedy odkryjesz,
że straciłeś nie złoto,
lecz własną duszę.
Nie jesteś sam
RM
Nie jesteś wyspą - choć tak ci się zdaje.
Nie jesteś samotnym oceanem - choć pragniesz ciszy.
Człowiek obok - ciężar? cień? wróg?
A przecież to on trzyma twoje życie jak lina w dłoni.
Nienawidzisz - a właśnie tego potrzebujesz.
Gardzisz - a w gardzonym jest twoje zbawienie.
Odrzucasz - a odrzucony staje się bratem.
Ile razy przechodziłeś obojętnie?
Ile razy patrzyłeś - a nie widziałeś?
Człowiek obok nie jest przeszkodą.
Jest lustrem, w którym odbija się twoja twarz.
Jest wołaniem, które wydobywa twoje serce
z jaskini samotności.
Sam? - sam giniesz.
Razem? - razem się ocala.
Niebo nie jest pustelnią,
Niebo jest wspólnotą, ucztą, domem.
Bóg nie stworzył samotników.
Bóg stworzył braci.
A ten, którego nie chcesz -
może być aniołem,
którego Bóg postawił na twojej drodze,
by ocalić ciebie.
O człowieku - przestań nienawidzić.
Przestań być ślepy.
Bo ten drugi, którego mijasz,
jest nie twoim wrogiem,
lecz twoim ratunkiem.
Powołanie Słabego
RM
Człowieku mały - sam przed sobą pękasz.
Widzisz w sercu brak, usta pełne zwątpienia.
„Nie jestem godzien, nie potrafię, nie zdołam” -
a echo powtarza w tobie: „nie zdołam, nie zdołam”.
A On przychodzi - Chrystus Pan.
Patrzy nie na twoją siłę, ale na ranę.
Nie na twój dorobek, ale na pustkę,
którą tylko On napełnić potrafi.
A ludzie? - ludzie patrzą inaczej.
„Kim on jest, żeby mówił?!” - szyderstwo.
„Co on wie, taki słaby, taki mały?” - śmiech.
Inni odwrócą twarz, udając, że cię nie słyszą.
Jeszcze inni zmilkną z pogardą.
I to boli - bo człowiek chce być przyjęty.
Chce, by go pochwalono, nie by go odepchnięto.
A tu powołanie oznacza krzyż
już nie tylko własnej słabości,
ale też cudzego języka, obcego spojrzenia.
Ty się boisz krzyża - On czyni z krzyża tron.
Ty wstydzisz się swej słabości - On ogłasza ją drogą.
Ty drżysz przed ludzkim śmiechem -
On w tym śmiechu odsłania swoją chwałę.
Bo to jest tajemnica: moc Boża
objawia się nie mimo słabości,
ale w samej słabości.
I idziesz - choć wątpisz.
I mówisz - choć szydzą.
I milczysz - choć drwią.
Bo nie idziesz już sam,
ale niesiony przez Tego,
który słabym daje siłę,
a z odrzuconego czyni świadka.
Tron i Ołtarz
RM
Tron błyszczy – złoto, miecz, potęga.
Ołtarz płonie – ofiara, cisza, łaska.
Dwa ognie – inne źródła, inne płomienie.
Blisko są – lecz nie wolno ich zlać.
Gdy tron podnosi się nad ołtarz,
modlitwa staje się rozkazem,
a imię Boga – pieczęcią władcy.
I wiara kruszy się w rękach tyranów.
Gdy ołtarz pragnie być tronem,
łaska zamienia się w prawo,
słowo modlitwy – w dekret,
a serca gasną w politycznej mowie.
Chrystus ostrzegł: „Oddajcie – Cezarowi, co jego;
Bogu – co Jego”.
Bo kto pomyli, ten zgubi drogę.
Kto pomiesza, ten straci i tron, i ołtarz.
Słuchaj – ludzie!
Nie wszystko, co mówi władza, jest święte.
Nie wszystko, co w świątyni, jest z nieba.
Badaj – rozeznawaj – czuwaj.
Tron ma swoje granice.
Ołtarz ma swoje niebo.
A ponad nimi – Ten, co sądzi,
który nie da z siebie szydzić.
Jego imienia nie wolno używać
do władzy nad człowiekiem.
To jest ostrzeżenie.
Tron – niech będzie ziemią.
Ołtarz – niech pozostanie niebem.
Bo jeśli je zlejesz –
ogień pochłonie wszystko.
Podział i Jedność
RM
Kościół - jeden, a jednak rozdarty.
Bracia przy jednym stole - a stoły porąbane.
Jedno Ciało - a rany głębokie.
Jedna Oblubienica - a szaty podarte.
Każdy mówi: "Ja mam rację".
Każdy woła: "Tu jest prawda".
A Chrystus - ukrzyżowany - patrzy.
Jego szata bez szwu - rozrywana przez ludzkie dłonie.
Podział rodzi pychę.
Pycha rodzi głuchotę.
A głuchota - śmierć słowa.
I świat pyta: "Gdzie wasza jedność? Gdzie wasza miłość?".
Podziały zostawiają miejsce innym -
zimnym interesom, głośnym sloganom,
fałszywym prorokom, wilkom w owczej skórze,
tym, co handlują lękiem i wiarą.
Jedność nie jest z polityki.
Jedność nie rodzi się z siły.
Jedność to Duch - jeden oddech, jedno serce.
On scala to, czego człowiek nie skleja.
Ludzie Kościoła - na kolana.
Nie przy stole sporów, lecz przy ołtarzu.
Nie w gromie argumentów, lecz w ciszy modlitwy.
Bo gdy uklękniemy razem,
gdy zamilkną "moje" i "twoje",
usłyszymy: "Ojcze, spraw, aby byli jedno,
jak My jedno jesteśmy".
Podział to rana.
Jedność - świadectwo.
Świat nie czeka na słowa -
czeka na miłość, która zwycięża podziały.
Wdowi Grosz
RM
Świątynia - pełna gwaru.
Bogaci wrzucają - z nadmiaru, co im zbywa.
Ręce szerokie, serca zamknięte.
Dar głośny, lecz pusty.
A Ona - cicha, niemal niewidoczna.
Wdowa - bez imienia, bez znaczenia.
Dwa grosze - wszystko, co ma.
Całość życia - w dwóch iskrach miedzi.
Świat nie widzi - Chrystus widzi.
Ludzie liczą ilość monet -
On liczy wagę serca.
Ona dała więcej - bo dała siebie.
To jest Ewangelia dzisiaj:
Nie rozgłos, lecz ukrycie.
Nie nadmiar, lecz oddanie.
Nie "ile" - ale "jak" i "z czym".
W czasach, gdy chwalimy się darami,
On przypomina: wartość jest w miłości.
A grosz ubogiego -
przewyższa skarby świata.
Wdowa - prorok dla nas.
Uczy, że wielkość rodzi się
nie z pełnych kieszeni,
lecz z serca, które nie zatrzymuje nic
dla siebie.
Nowa Wieża Babel
RM
Znów budują ludzie –
nie z cegły, lecz z krzemu,
nie z gliny, lecz z algorytmu.
Wieża wyrasta – nie ku Bogu,
lecz ponad Boga.
Mówią: „Jednym językiem mówimy,
jednym systemem rządzimy,
jednym sercem bijemy –
a to serce jest z metalu”.
Ale kto jedność buduje bez Ojca,
tworzy jedność pozorną.
Kto stawia fundament na piasku,
gubi dom, choć mury sięgają chmur.
Stara Babel runęła – bo pycha
zawsze dzieli, choć udaje, że łączy.
Nowa Babel też się kruszy –
bo cyfrowe więzy nie są więzami miłości.
Prawdziwa jedność nie rodzi się z kodu,
ani z rynku, ani z władzy.
Jedność jest darem Ducha –
płynie z Krzyża, z przebitej strony Syna.
Czuwajcie, ludzie –
bo kto odda serce nowej wieży,
odda je bożkom, które nie zbawiają.
Bóg jeden - Pan.
I tylko w Chrystusie,
w Jego Krzyżu i w Jego Ciele,
rozproszeni mogą stać się braćmi,
a podzieleni - jednym Kościołem.
Nadzieja, której nie ma
RM
Mówią ci: „Uwierz w siebie”.
A ty – sam, jak pustynny kamień.
Mówią: „Zbuduj jutro”.
A dziś już ci się wali w dłoniach.
Świat sypie obietnice –
cukierkiem błyszczące, kwaśne jak ocet na języku.
„Będzie lepiej! Będzie łatwiej!” –
a w sercu dalej ciemność, dalej noc.
Nadzieja bez Boga –
to tylko lśniący sen.
Światło bez źródła,
ogień bez żaru,
łódź bez brzegu.
Człowiek łapie za słomę –
słoma kruszy się w pył.
Człowiek biegnie do światła neonów –
a zostaje sam w czerni.
Kto szuka w sobie, gubi się.
Kto ufa światu, tonie.
Kto wznosi ręce ku pustce,
znajduje tylko echo własnego krzyku.
Nadzieja bez Krzyża
nie ma mocy.
Nadzieja bez Zmartwychwstałego
nie istnieje.
Szukanie na oślep
RM
„Sam wystarczę!” – woła człowiek.
Idzie w mrok, kijem uderza w powietrze,
ściany nie widzi, światła nie zna.
Mówią mu: „Kościół zbędny, wspólnota zbędna,
ja i Bóg – reszta niepotrzebna”.
A on – ślepiec w pustym domu,
przekonany, że mieszka w pałacu.
„My mamy prawdę, oni błądzą.
My czyści, oni brudni.
My lepsi, oni gorsi”.
I tak rodzi się mur z cegieł pychy.
Ale Bóg nie jest samotnością,
Bóg jest wspólnotą – Ojciec, Syn i Duch.
Nie odnajdziesz Go w lustrze własnych myśli,
ani w religii zamkniętej na klucz.
Chrystus przychodzi w bracie i siostrze,
w zgromadzeniu łamie chleb i daje życie.
Kto odrzuca innych, odrzuca Jego Ciało.
Kto mówi: „Ja sam”,
szuka boga ze snu –
a nie Żywego, Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego.
Pytania bez odpowiedzi
RM
Dlaczego cierpienie nie milknie?
Dlaczego modlitwa tonie w ciszy?
Dlaczego niewinny płacze,
a winny śmieje się w twarz?
Ile razy można wołać:
„Panie, czemu śpisz?”
Ile razy serce ma krwawić,
nie widząc śladu Twej dłoni?
Pytania – jak deszcz,
spadają bez końca.
Uderzają w ziemię,
i rozpryskują się w błoto.
A odpowiedzi – brak.
Jest cisza, co pali serce.
Jest echo, co wraca do wnętrza.
Jest Krzyż – niemy znak,
który nie tłumaczy,
a jednak objawia.
Bo może nie każda rana
ma być zagojona dziś.
Może pytanie
samo jest modlitwą.
Może milczenie Boga
jest wezwaniem, by wierzyć,
gdy nic nie widać.
Człowiek cierpiący
RM
Widziałem go -
nie w gazetach, nie na ekranach,
ale na przystanku,
z pochyloną głową,
z ręką drżącą jak liść.
Nikt nie patrzył.
Świat spieszył się obok,
samochody ryczały,
telefony świeciły,
a on siedział w milczeniu,
jak kamień wyrzucony z drogi.
Nie krzyczał,
nie prosił,
tylko spojrzał -
i w tym spojrzeniu było pytanie:
„Czy jestem jeszcze człowiekiem,
czy już tylko bólem?”
Wstyd płonął w jego oczach,
jakby przepraszał, że istnieje,
jakby winą było to, że cierpi.
I zrozumiałem:
najgłębsze cierpienie
to nie rana ciała,
ale chwila, gdy nikt nie widzi,
nikt nie słucha,
nikt nie mówi: „Jesteś”.
Może właśnie tam
rodzi się prawda:
że człowiek żyje nie po to,
by być silnym,
ale by być obecnym.
A ten, kto nie odwróci wzroku,
kto zatrzyma się przy cierpiącym,
choćby na moment,
dotyka miejsca,
gdzie Bóg już był.
I biada nam,
jeśli w pośpiechu miniemy brata.
Bo w jego milczeniu
pyta nas sam Chrystus:
„Czy jeszcze potraficie kochać,
czy już tylko patrzeć w ekrany?”.
Człowiek w królewskich butach
RM
Widziałem go - szedł ulicą,
w butach jak dla króla: złote sprzączki, purpurowa skóra,
światła neonów tańczyły na czubkach,
a każdy krok dudnił jak werbel zwycięstwa.
Ludzie ustępowali mu drogi,
jedni z zazdrością, drudzy z lękiem,
a on - wyprostowany, z twarzą kamienną,
jakby sam cesarz zstąpił na bruk.
Ale spojrzałem niżej -
na stopy obtarte, zakrwawione,
na pięty rozcięte przez ostre brzegi,
bo buty nie były jego.
Za wielkie, za ciężkie,
pożyczone.
Widziałem, jak każdy krok bolał,
jak pycha kłuła głębiej niż gwoździe,
jak blask osłaniał pustkę.
I zrozumiałem:
człowiek może włożyć królewskie buty,
ale to nie czyni go królem.
Może iść w blasku,
a jednak tonąć w ciemności.
Prawdziwy Król chodził boso po ziemi,
nie ukrył ran, nie ukrył zmęczenia.
Jego droga nie błyszczała,
a jednak niosła światło.
A człowiek? -
może wybierać:
albo buty, które ranią,
i krok, co dudni pustką,
albo nagą stopę,
która zna kurz, kamień i krew -
i prawdę, od której nie da się uciec.
Ostatni krzyk ziemi
RM
Słyszałem krzyk -
nie ptaka, nie burzy,
ale ziemi,
co pęka jak serce rozrywane gwoździem.
Krzyczały rzeki -
wyschnięte, zatrute.
Krzyczały pola -
ziarno w proch zmielone.
Krzyczały ulice -
dzieci bez spojrzenia,
starcy bez imienia.
To nie był jęk -
to był wyrok.
To nie była łza -
to była syrena przed końcem.
Ziemia wołała jak prorok:
"Człowieku, opamiętaj się!
Twój brat ginie,
a ty śpisz.
Twoje ręce budują miasta,
a w twoim sercu - ruina.
Twoje oczy w ekranach,
a Ja pytam: Gdzie jest twój brat?"
Ostatni krzyk ziemi
jest jeszcze słyszalny.
Ale cisza nadchodzi -
cisza bez powrotu.
Jeśli nie odpowiesz dziś,
jutro nie będzie już pytać.
Ekumenizm
RM
Najpierw - szept, uprzejmy szum.
Dłonie w kadrze, światło flesza.
Uśmiech jak lak - pieczętuje chwilę.
Papier szeleszczy. Milkną słowa.
A ściana - czuć ją nosem.
Tynk grzeczności, pod nim pęknięcie.
Cegła z dumy, fuga ze strachu.
Żar przykryty popiołem uprzejmości.
Kto tu zapali ogień?
Czyj oddech zdmuchnie kurz z ran?
Czy jeszcze umiemy mówić prawdę,
kiedy prawda kosztuje?
Modlitwa Syna - wciąż brzmi:
aby byli jedno.
Nie grzeczni. Nie fotogeniczni.
Jedno - jak krew z serca płynie,
jak chleb łamany dzieli ból i głód.
A nasz „ekumenizm” - ciasny krąg.
Swoi do swoich, ciepło i bezpiecznie.
Inny - niech zostanie za progiem.
Niech nie kłuje pytaniem, nie rani spokoju.
Ślepniemy od własnych barw.
„Jeśli miłujecie swoich - co w tym niezwykłego?”
Słowo uderza. Nie mija.
A my wciąż wybieramy dłonie,
które klepią po plecach,
i nazywamy to jednością.
Jedność bez bólu - kłamie.
Jedność bez przebaczenia - śni.
Jedność bez krwi i łez
nie jest tą, o którą prosił Zbawiciel.
Jak daleko zaszliśmy w pozór.
Jak łatwo wierzyć, że uśmiech wystarczy,
że podpis znaczy krzyż.
Słuchaj: Jedno - nie na fotografii,
lecz przy stole przebaczenia.
Jedno - nie w deklaracjach,
lecz w ranach, które łączą.
Jedno - w prawdzie, w miłości,
w Duchu, który scala, nie skleja.
I pali to zdanie jak żar,
co wypala pozory:
łatwiej być nazwanym uczniem
niż nim być naprawdę.
Uczniowie
RM
Usta pełne krzyża,
a serce - cięższe niż kamień.
Słowa płoną jak pochodnie,
czyny gasną jak popiół.
Idziemy procesją,
z pieśnią na ustach,
z pogardą w oczach
dla tych, co idą obok.
Obojętni na biedę,
słabi w wierności,
silni w pysze,
gotowi do sądu,
niezdolni do miłosierdzia.
Lubimy pozory:
gest, który błyszczy,
dłoń na sercu,
fotografia w gazetach.
Ale miłość -
ta, co kosztuje,
ta, co boli -
jest nam obca.
A przecież uczeń to nie słowo,
nie znak na szyi,
nie maska na niedzielę.
Uczeń to serce rozdarte,
serce miękkie, nie kamień,
serce, które słyszy płacz brata
i odpowiada życiem.
I biada nam -
bo łatwiej nam malować twarze pobożnością,
niż pozwolić, by Chrystus
wyrył w nas swoje rany.
Zwierciadło
RM
Patrzę -
i nie widzę siebie.
Oczy chore, zasłonięte dumą,
krzywe zwierciadło w sercu.
Własna rana - ukryta.
Własny grzech - usprawiedliwiony.
Własne kłamstwo - nazwane ostrożnością.
Własny strach - roztropnością.
Ale pył na ubraniu brata
- dostrzegam od razu.
Plamę na dłoni siostry
- wytykam palcem.
Cień w oczach drugiego
- ogłaszam hańbą.
Jak łatwo sądzić obcych,
jak trudno spojrzeć w lustro.
Jak chętnie stajemy z oskarżeniem,
jak niechętnie z prawdą.
A przecież jesteśmy ślepi:
okulary pychy, soczewki pogardy.
Widzą cudzy kurz,
a nie widzą belki,
która zgniata duszę.
I biada nam -
bo uciekamy od spojrzenia,
które przenika naprawdę.
Bo przed sobą samym
najtrudniej stanąć nagim.
Nieprzyjaciele
RM
Szukamy wrogów,
jakby bez nich świat był pusty.
Tworzymy ich z cienia,
z różnicy słowa,
z koloru skóry,
z innego spojrzenia.
Karmimy się gniewem,
żywimy szemraniem.
Z niezadowolenia robimy chleb,
z narzekania - wino codzienne.
Wdzięczność? - wyschnięta studnia.
Pokój? - obcy język.
Cisza? - wrogi kraj.
Łatwiej nam wzniecić oskarżenie,
niż podać rękę.
Łatwiej zbudować mur,
niż otworzyć drzwi.
Łatwiej krzyczeć: „to oni!”,
niż szeptem przyznać: „to ja”.
A ziemia drży -
nie od wojen, lecz od pychy,
która wgryza się jak rdza
w każdy most między ludźmi.
Drży od serc rozdartych,
od ust pełnych oskarżeń,
od kroków, które depczą słabszych.
A serca pustoszeją -
nie od braku chleba,
lecz od trucizny,
którą pijemy z własnych słów.
Pustoszeją,
bo karmią się zazdrością,
bo sycą się kpiną,
bo wolą jad zamiast wody żywej.
I zostaje w człowieku pustynia:
piach szemrania,
kamienie gniewu,
cisza bez modlitwy.
I biada nam -
bo wrogów widzimy wszędzie,
a brata - nigdzie.
Szukający
RM
Idzie - krok za krokiem,
poobijany kamieniami dróg.
Na ramionach - kurz porażek,
w oczach - zmęczone pytanie.
Nie śpiewa, nie woła,
tylko słucha ciszy,
która boli bardziej niż krzyk.
Szuka -
a nie wie, czego szuka.
Dotyka drzwi,
które zamykają się przed nim.
Chwyta dłonie,
które uciekają w cień.
W kieszeniach niesie strzępy nadziei,
posklejane taśmą wspomnień.
W sercu - echo:
„Czy to miejsce dla mnie?
Czy ktoś mnie woła?”
A jednak idzie.
Bo nawet poobijany,
nawet upadły,
nosi w sobie głód,
którego świat nie nasyci.
I tylko Ten,
który sam był odrzucony,
może sprawić,
że szukanie stanie się odnalezieniem.
Smutny
RM
Idzie pochylony,
jakby ziemia była cięższa od nieba.
Twarz bez uśmiechu,
oczy jak studnie – głębokie i puste.
Każdy dzień ten sam,
każda noc dłuższa od poprzedniej.
Słowa tracą barwę,
modlitwy – głos.
Serce bije,
ale jak w kamiennym sarkofagu.
Samotność przykleja się do skóry,
jak wilgoć w murach.
Cisza kłuje bardziej niż krzyk.
Ludzie mijają –
on niewidzialny.
I zdaje się – to już kres,
ciemność ostateczna,
zapomnienie,
cisza bez odpowiedzi.
A jednak –
w dalekim rogu duszy
tli się iskra.
Niewidoczna dla oczu,
ale uparta jak życie.
Drobina nadziei –
mała, krucha,
a jednak silniejsza
niż cała noc.
Szukanie Boga
RM
Woła - a cisza odpowiada.
Idzie - a droga się rozdwaja.
Pyta - a kamienie milczą.
Serce bije jak młot,
a jednak ściana nie pęka.
Szukający -
w świątyniach pustych,
w słowach zimnych,
w ludziach, co mówią wiele,
a nie kochają.
Gubi się w znakach,
w gestach, w pozorach,
w obrzędach bez ognia.
A dusza płonie pytaniem:
„Gdzie jesteś?”
I przychodzi noc - długa,
jakby nigdy miała się nie skończyć.
Ciemność dusi,
cisza dławi,
nadzieja krwawi.
Ale w głębi - szept.
Nie z zewnątrz, lecz z wnętrza.
Nie hałas, lecz iskra.
„Nie szukaj daleko.
Ja jestem.”
I wtedy człowiek wie -
że szukał całe życie,
a znalazł w sercu,
gdzie Bóg czekał
cierpliwszy niż on sam.
Kamienie
RM
Wołanie rosło jak fala,
niosło się ulicą,
pękało w powietrzu jak piorun.
Tłum krzyczał: „Hosanna!”,
a faryzeusze syczeli spod warg:
„Ucisz ich.
Za głośno.
Za niebezpiecznie.
To burzy nasz spokój.”
A Jezus odrzekł:
„Jeśli oni ucichną,
kamienie krzyczeć będą.” (Łk 19,40)
A dziś?
To my jesteśmy tymi uciszonymi.
Usta pełne pobożnych fraz,
serca - puste jak groby.
Na procesjach głośni,
w codzienności niemi.
Śpiewamy, gdy nie boli,
milczymy, gdy trzeba wyznać prawdę.
Usta poruszają się w modlitwie,
ale ręce pozostają w kieszeniach.
Klękamy w ławkach,
ale serce stoi twardo jak mur.
Chętnie świętujemy w kręgu swoich,
ale trudno nam stanąć samym,
gdy tłum odwraca głowę.
A jeśli my będziemy milczeć -
kamienie przemówią.
One nie znają strachu,
nie kalkulują.
Nie zawstydzą się Ewangelii.
Biada nam -
uczniom w imieniu,
a nie w czynie.
Jeśli skały będą wierniejsze,
jeśli głazy będą głośniejsze,
jeśli ziemia da świadectwo,
a my nie.
I przyjdzie dzień,
gdy echo kamieni
przykryje nasze wygodne milczenie,
a ich głos - twardy i prawdziwy -
będzie świadczył
przeciwko nam.
Przyjaźń
RM
Przyjacielu - iskro w ciemności,
rozjarzona jak liść drżący w słońcu,
jak ptak, co cieniem skrzydeł
osłania nagą ziemię serca.
Przyjaźń - to most utkany z głosów,
z echa w dolinie, z szeptu strumienia,
z ogniwa, które pęka dopiero
gdy zdrada jak grad uderzy.
Lecz jeśli jest prawdziwa -
twarda jak korzeń w skale,
cierpliwa jak zimy długie,
płomienna jak sierpniowe niebo -
nie zgaśnie.
Bóg ją tchnął w nasze dusze,
byśmy w sobie nawzajem
odnajdywali Jego oblicze.
Kamień Młyński
RM
Dziecko - kruche, ufne, nagie w świecie.
Dziecko - serce bijące szybciej niż nasze.
Dziecko - pierwszy obraz Boga.
A my?
Zamiast ramion - mur.
Zamiast obrony - cisza.
Zamiast światła - cień.
„Lepiej, by kamień młyński zawieszono...” (Mt 18,6)
To nie metafora.
To ostrzeżenie wypowiedziane przez Tego,
który sam nazwał dzieci Królestwem.
I biada nam,
uczniom z nazwiska,
z sutanny, z ławki,
z pobożnych gestów -
jeśli najmniejsi płaczą przez nas.
Biada nam,
jeśli chronimy instytucję,
a nie dziecko.
Jeśli ważniejsze imię dorosłego,
niż łza małego.
Jeśli milczymy,
bo wygodniej słuchać ciszy
niż krzyku skrzywdzonego.
Bo nasze milczenie -
to nasza twierdza.
Chronimy je jak skarb,
jakby cisza była świętością większą
niż życie dziecka.
Zamykamy drzwi,
zasuwamy okna,
by nie słyszeć.
Bo jeśli usłyszymy,
spokój zostanie rozdarty.
Nasza enklawa -
nasza wygoda -
zburzona.
Wolimy ciszę,
choć to cisza grobów.
Wolimy spokój,
choć to spokój zdrady.
Wolimy nie wiedzieć,
bo wiedza zobowiązuje.
Nie patrzymy w oczy dziecka,
bo spojrzenie woła:
„Stań przy mnie.
Chroń mnie.
Zrób coś.”
A my spuszczamy wzrok.
Odpowiadamy milczeniem,
które jest cięższe niż krzyk.
Nawet modlitwa za nich
wydaje się dla nas zbyt trudna,
zbyt obca,
zbyt niewygodna.
Bo modlitwa otwiera rany,
a my wolimy zamykać.
A przecież uczeń Chrystusa
to ten, który staje w obronie.
Nie ten, co usprawiedliwia.
Nie ten, co tłumaczy.
Nie ten, co zasłania.
Małych nie wolno krzywdzić.
Nie wolno lekceważyć.
Nie wolno przechodzić obok.
Bo jeśli zdradzimy ich -
zdradzimy Jego.
Jeśli odwrócimy wzrok od nich -
odwrócimy się od Jego krzyża.
I przyjdzie dzień,
gdy nasze modlitwy będą sądzone
przez łzy najmniejszych.
I wtedy kamień młyński
okaże się lżejszy
niż waga naszego milczenia.
Nie bądź obojętny
RM
Nie bądź obojętny.
Bo obojętność zabija szybciej niż nóż,
ciszej niż trucizna,
pewniej niż kłamstwo.
Nie odwracaj oczu od dziecka,
które płacze w ciemności.
Nie mijaj starca,
który czeka na słowo, a słyszy ciszę.
Nie przechodź obok chorego,
który wyciąga rękę, a widzi tylko plecy.
Nie usprawiedliwiaj niesprawiedliwości,
która krzyczy z sal sądowych i z ekranów.
Nie lekceważ ubogich,
którzy szukają chleba w twoim koszu.
Nie zamykaj drzwi przed przybyszem,
który uciekł przed śmiercią
i znalazł twoje granice.
Nie rozcieńczaj prawdy,
by była wygodniejsza.
Nie słuchaj Ewangelii jak muzyki,
która koi uszy,
a nie rozpala serca.
Nie zostawiaj samotnych przy pustym stole.
Nie uciszaj skrzywdzonych,
bo ich krzyk psuje twój spokój.
Nie zagłuszaj płaczu ziemi,
rabowanej dla chciwości.
Nie ignoruj łez kobiet,
które tracą dzieci.
Nie bagatelizuj mężczyzn,
którzy duszą ból za maską.
Nie lekceważ młodych,
którzy odchodzą,
bo nie widzą w nas światła.
Nie zasłaniaj Kościoła,
który rani, gdy miał leczyć.
Nie wyśmiewaj proroków,
bo ich słowo tnie głębiej niż miecz.
Nie zdradzaj samego siebie,
bo twoje serce
może umrzeć w ciszy.
Obojętność zawsze znajdzie wymówkę.
Zawsze znajdzie twarz,
na którą nie spojrzysz.
Zawsze znajdzie ranę,
której nie dotkniesz.
Ale Ewangelia mówi jasno:
"Byłem głodny i nie daliście Mi jeść.
Byłem spragniony i nie daliście Mi pić.
Byłem przybyszem i nie przyjęliście Mnie.
Byłem nagi i nie przyodzialiście Mnie.
Byłem chory i w więzieniu i nie odwiedziliście Mnie." (Mt 25,42-43)
I wtedy zapytasz: Panie, kiedy?
A On odpowie:
Za każdym razem,
gdy odwróciłeś wzrok od najmniejszego.
Nie bądź obojętny.
Bo obojętność jest zdradą.
Bo milczenie ucznia
bywa głośniejsze niż krzyk kamieni.
Krzyk Oblubienicy
RM
Słyszałem płacz Kościoła, jęk wzdłuż korytarzy wieków,
jak echo betlejemskich matek, jak lament Syjonu.
Jego szata, ta sama bez szwu tkana,
teraz rozdarta rękami braci.
Nad rzeką Babilonu siedzimy, śpiewając pieśni,
lecz każda w inną stronę, w innym języku,
jakby Duch, co zstąpił w płomieniach,
rozszedł się w popiół zamiast w ogień.
Gdzież jest Miłość, pytam.
Czyż nie miłość spajała kości Ciała.
Czyż nie krew jednego Baranka wypełniła kielichy.
A teraz kielichy stoją puste,
a my pijemy z naczyń podziału,
gorzkich jak sól, twardych jak żelazo.
Bracie, siostro, patrzysz na mnie jak na wroga,
choć ten sam Chleb łamie się w moich dłoniach,
choć ta sama rana w boku Pana
otwiera się dla nas obojga.
Czy nie słyszysz Jego głosu:
„Kto gromadzi ze Mną, niechaj nie rozprasza”.
A my rozproszeni, a my rozdrapani,
jak łany, które wiatr rozdzielił w pustce.
Wystarczy być
RM
Nie zawsze trzeba mówić.
Nie zawsze trzeba mieć radę.
Nie zawsze trzeba dźwigać świat.
Czasem wystarczy być.
Usiąść obok - w milczeniu.
Podać kubek wody.
Wysłuchać bez przerywania.
Znieść ciszę, która boli,
i nie uciec.
Nie zawsze trzeba mieć odpowiedzi.
Nie zawsze trzeba wiedzieć, co dalej.
Nie zawsze trzeba układać sens.
Czasem wystarczy być.
Przy łóżku chorego.
Na krześle w pustym pokoju.
W kościele, gdzie ktoś modli się w ciemności.
Na progu domu, który pęka od kłótni.
Być - nie jak cień,
ale jak światło świecy.
Być - nie po to, by zasłaniać,
ale by towarzyszyć.
Chrystus też „był” -
z uczniami zmęczonymi,
z dziećmi, które przychodziły,
z grzesznikami, których nie unikał.
Nie zawsze trzeba czynić wielkie rzeczy.
Czasem największym czynem
jest obecność.
Wystarczy być -
i to może uratować serce,
które nie wytrzymałoby samotności.