blog myśli

... odsłon

Adwentowe rozważania o wierze

Spróbuj wyobrazić sobie kogoś, kto wieczorem siada przy stole, odkłada telefon i po raz pierwszy od dawna zadaje sobie naprawdę poważne pytanie. Nie o to, czy jest w Kościele, czy nie. Nie o to, jak wygląda jego praktyka, jak często bywa na Mszy, ile zna modlitw. Tylko o coś dużo prostszego i jednocześnie znacznie trudniejszego. Czym dla mnie jest wiara. Na czym tak naprawdę opieram swoje zaufanie. Komu powierzam swoje życie, swoje wybory, swoje lęki.

Ten tekst rodzi się właśnie z takiego momentu. Nie jest wykładem z podręcznika ani próbą podania jedynej słusznej definicji, ale bardziej osobistym świadectwem drogi. Chcę opowiedzieć o wierze tak, jak ją przeżywam i rozumiem w świetle Ewangelii Jezusa Chrystusa. Ktoś może się z tym nie zgodzić. Ktoś może poczuć opór, ktoś inny ulgę. To jest w porządku. Spotkanie z wiarą, także na poziomie słów, zawsze niesie ryzyko, że coś poruszy, zadrapie, otworzy dawno zamknięte pytania.

Zanim jednak spróbujemy nazwać, czym wiara jest, mam głębokie przekonanie, że trzeba zatrzymać się przy czymś odwrotnym. Przy pytaniu, czym wiara nie jest. Bardzo wielu z nas nosi w sobie obraz wiary, który powstał z mieszaniny rodzinnych historii, kościelnych przyzwyczajeń, własnych zranień, czasem lęku, czasem presji otoczenia. Niektóre z tych doświadczeń są piękne i prawdziwe. Inne miały w sobie coś ciężkiego. Mogły nas nauczyć, że Bóg wymaga, ale nie słucha. Że ważniejsze są formy niż serce. Że w Kościele nie ma miejsca na pytania i słabość. I wtedy trudno już rozpoznać, gdzie kończy się prawdziwa wiara, a zaczyna tylko mechanizm obronny albo przyzwyczajenie.

Chciałbym potraktować ten tekst jako pierwszą część spokojnej, choć bardzo szczerej rozmowy. Najpierw o tym, co w naszym myśleniu o wierze okazało się z czasem zbyt ciasne, zbyt bolesne, zbyt nieludzkie. O tym, jak łatwo można pomylić wiarę z lękiem, z magią, z potrzebą kontroli, z grzecznym odgrywaniem roli. Nie chodzi mi o szukanie winnych, o wystawianie komukolwiek rachunku krzywd. Bardziej o próbę nazwania tego, co wielu z nas czuje, a rzadko ma odwagę wypowiedzieć. Że coś w naszym przeżywaniu wiary nie do końca jest na swoim miejscu, że nie do końca zgadza się z obrazem Boga, którego widzimy w Jezusie.

Człowiek głęboko wierzący ma prawo dojrzewać. Ma prawo zmieniać sposób przeżywania wiary, jeśli czuje, że dotychczasowy nie prowadzi go do życia, lecz do napięcia i zniechęcenia. Ma prawo powiedzieć sobie uczciwie: tak rozumianej wiary nie chcę. Tego ciężaru Bóg nie kładł mi na ramiona. Taki krok nie jest odrzuceniem Boga, tylko odrzuceniem obrazu, który nie ma wiele wspólnego z Ewangelią Jezusa, z dobrą nowiną o Bogu bliskim i miłosiernym. Ten krok wymaga odwagi, ale nie jest zdradą. Przeciwnie, często staje się początkiem oczyszczenia i powrotu do źródła, do prawdy o Bogu i człowieku.

Piszę o tym, doświadczając tych pytań jako mąż, ojciec i duchowny, który próbuje łączyć domowy stół z ołtarzem, hałas codzienności z ciszą modlitwy, zwykłe sprawy życia z troską o wspólnotę. Moja wiara nie dzieje się obok życia, tylko w samym jego środku. Widziałem w Kościele ludzi bardzo podobnych do mnie. Zmęczonych, szczerze szukających, czasem poranionych. Takich, którzy naprawdę chcieli iść za Bogiem, iść za Jezusem, a jednak gubili się w gęstwinie pobożnych słów, oczekiwań i przyzwyczajeń niesionych przez lata. Zostawali z poczuciem, że to z nimi jest coś nie w porządku, choć bardzo często problem leżał w tym, jak pokazano im wiarę i jak opowiadano im o Bogu, o Chrystusie i o ich trwaniu przy Nim.

Dlatego w tym pierwszym kroku nie chcę mówić ogólnie o wierze. Proponuję jedno bardzo konkretne zadanie: zadać sobie pytanie, czym moja wiara nie jest. Chodzi o spokojne spojrzenie wstecz na to, czego mnie uczono, w co wchodziłem z lęku albo z przyzwyczajenia, jakie obrazy Boga, Jezusa i Kościoła noszę w sobie do dziś. Spróbuję nazwać te miejsca, gdzie pod słowem „wiara” kryły się mechanizmy kontroli, wstydu, przemilczania, ucieczki od odpowiedzialności. To są właśnie te przestrzenie, w których najłatwiej zgubić człowieka i zgubić Boga, w których zamiast szukać prawdy o Nim, próbujemy tylko utrzymać porządek, który już nie prowadzi do dobra.

Ten tekst ma pomóc zrobić pierwszy porządek. Najpierw zobaczyć i uczciwie przyznać: tego nie chcę już brać za normę, na tym nie chcę budować. Nazwać to po imieniu i odróżnić od żywej wiary w Boga objawionego w Jezusie. Dopiero po takim kroku można sensownie pytać, jak może wyglądać dojrzałe zaufanie Bogu dzisiaj, w moim życiu, w moim Kościele, w mojej rodzinie. Nie chodzi tylko o to, co czuję, lecz także o pytanie, co jest prawdziwe, co naprawdę prowadzi do życia, do większej wolności, do dobra dla mnie i dla tych, którzy są obok. To jest droga wymagająca, ale konkretna i potrzebna.

Druga część tego cyklu będzie próbą odpowiedzi na pytanie, czym wiara jest. Już nie w abstrakcji, lecz po przejściu przez to pierwsze, oczyszczające doświadczenie. Wierzę, że dopiero wtedy można naprawdę usłyszeć Ewangelię na nowo. Nie tylko jako znane słowa, które powtarzamy od lat, ale jako zaproszenie do relacji z Jezusem, w której jest miejsce na radość i na noc, na pewność i na wątpliwość, na zaufanie i na zmaganie, a jednak zawsze w jedności z Bogiem, wspieraną przez Kościół. Może to kwestia postawiona trochę idealistycznie, ale właśnie tak rozumiem wiarę w Boga. Nie jako bierne bycie w Kościele, nie jako samo powtarzanie modlitw i pielęgnowanie tradycji zaczerpniętych z domu rodzinnego czy podpatrzonych u innych ludzi, lecz jako odpowiedź na prawdę Ewangelii, która prowadzi do dobra i przemienia życie. Modlitwy, praktyki i tradycje mają wtedy sens, kiedy pomagają spotkać Jezusa żywego, kiedy otwierają na Boga i na człowieka, a nie wtedy, gdy służą tylko temu, by podtrzymać obraz, w którym jest więcej lęku niż miłości.


Czym wiara nie jest. Pierwsze spotkanie

W tym pierwszym kroku chcę zaprosić cię do trudnego, ale bardzo potrzebnego ćwiczenia. Zanim spróbujemy nazwać, czym wiara jest, spróbujmy spokojnie i szczerze zobaczyć, czym wiara na pewno nie jest. Bez pudru. Bez ładnych masek. Bez strachu, że jeśli coś się w tobie poruszy albo rozsypie, to od razu wszystko runie. Pozwól, żeby to pytanie poprowadziło cię głębiej, w stronę Boga objawionego w Jezusie, Boga, który nie boi się prawdy o twoim życiu i twojej wierze.

Pamiętaj: nikt nie będzie cię oceniał. To jest twoje spotkanie z Bogiem i twoja prawda o Nim. Dopiero wtedy da się uczciwie zapytać, czym wiara w ogóle może być.

Wiara nie jest plastrem na lęk przed życiem

Wielu ludzi traktuje wiarę jak tabletkę na niepokój. Ma działać tak: boję się przyszłości, więc wierzę, że Bóg wszystko poukłada dokładnie tak, jak ja chcę. Boję się śmierci, więc wierzę, że mnie ominie cierpienie. Boję się samotności, więc jestem przekonany, że skoro się modlę, ktoś mnie na pewno nie zostawi.

To nie jest zaufanie Bogu, tylko próba zapanowania nad lękiem za pomocą religijnego języka.

Kiedy wiara staje się czymś w rodzaju uspokajacza, przestajesz słuchać tego, co naprawdę w tobie woła. Przestajesz przyjmować prawdę, że życie niesie ryzyko, stratę, chorobę, ból, śmierć. Zamiast wejść w tę prawdę razem z Bogiem, próbujesz użyć Boga jak tarczy, która ma odsunąć od ciebie wszystko, co trudne.

Tymczasem Jezus nie obiecał uczniom wygodnego życia. W Ogrójcu drżał, pocił się krwią, prosił Ojca, żeby zabrał od Niego kielich, a jednocześnie zaufał, że dobro nie zniknie nawet wtedy, gdy przyjdzie krzyż. Wiara ucznia nie polega na tym, że Bóg spełni wszystkie scenariusze lęku, lecz na tym, że nie będziesz sam w tym, co jest prawdziwe.

Wiara, która ma ci tylko zapewnić święty spokój, jest bardzo krucha. Wystarczy jedno silniejsze uderzenie życia i wszystko się rozsypuje.

Wiara nie jest polisą ubezpieczeniową

Jest taki cichy układ, który wielu z nas nosi w sercu, nawet jeśli nikt tego nie mówi na głos.

Ja będę grzeczny, będę się modlił, będę chodził do kościoła. W zamian Bóg ma mnie chronić. Ma nie pozwolić, żeby zbyt mocno bolało. Ma pilnować, żeby tragedie działy się gdzieś obok, nie u mnie.

To nie jest wiara, tylko kontrakt, który układamy sobie w głowie. Kontrakt jednostronny.

Kiedy przychodzi choroba, śmierć bliskiej osoby, zdrada, depresja, wtedy serce krzyczy. Przecież wierzyłem, przecież się modliłem. To nie miało prawa się wydarzyć. W tym krzyku jest ból, ale jest też rozpad fałszywego układu.

Wiara, która opiera się na takim układzie, nie wytrzymuje zderzenia z realnością. Jezus nie przyszedł z obietnicą, że ominie nas każde cierpienie, lecz że nic nie oddzieli nas od miłości Ojca, nawet śmierć. Życie nie pyta, czy masz ważne ubezpieczenie religijne. Ono się po prostu dzieje. Wiara nie polega na tym, że Bóg podpisuje nasz kontrakt, ale na tym, że pozwalamy Mu być Bogiem także wtedy, gdy On nas prowadzi drogą, której nie rozumiemy.

Wiara nie jest świętym usprawiedliwieniem wszystkiego

Jedna z najbardziej niebezpiecznych rzeczy wygląda tak. Człowiek używa Boga jako alibi. Rani innych, naciska, manipuluje, domaga się posłuszeństwa i przykrywa to słowami o wierze, o posłuszeństwie wobec Boga, o tradycji, o prawdzie.

Wiara nie jest narzędziem do panowania nad drugim człowiekiem. Nie jest pałką, którą wymachuje się nad sumieniem innych ludzi.

Jeśli pod hasłem wiary ktoś niszczy czyjąś wolność, godność, psychikę, jeśli zmusza do pozostania w przemocowej relacji, bo Bóg tak chce, jeśli krzywdzi i chowa się za tekstami religijnymi, to nie ma nic wspólnego z wiarą. To jest nadużycie. To jest przemoc z pieczątką Boga.

Jezus nigdy nie staje po stronie tych, którzy w imię Boga krzywdzą słabszych. W Ewangelii więcej ostrości kieruje do pobożnych, którzy przykrywają twarde serce religijnymi słowami, niż do tych, którzy się gubią i szukają. Wiara, która krzywdzi człowieka w imię Boga, staje się bluźnierstwem. Bóg nie potrzebuje ofiar z twojej godności ani z twojej zdrowej wrażliwości, żeby czuć się czczony.

Wiara nie jest wytresowaną pobożnością

Można od małego uczyć się, jak się ma wierzyć. Kiedy wstać, jak się przeżegnać, co wolno mówić, czego nie wypada, jaką minę mieć w kościele. Można znać wszystkie gesty i formuły, a w środku czuć tylko pustkę albo bunt.

Jeśli wiara sprowadza się do odgrywania roli, jest zwykłym teatrem. Człowiek uczy się, przy kim ma mówić pobożnym językiem, a przy kim lepiej milczeć, żeby nie stracić opinii dobrego wierzącego.

To nie jest relacja z Bogiem, tylko gra społeczna. Taką grę da się prowadzić latami. Można mieć opinię osoby bardzo religijnej. Tyle że w samotności serce czuje, że maska zaczyna uwierać.

Jezus nie wzywa uczniów do roli, ale do pójścia za Nim. Prawdziwa wiara nie wymaga sztucznej miny. Nie potrzebuje przyklejonego uśmiechu ani katalogu poprawnych zdań. Jeśli nie wolno ci przed Bogiem płakać, krzyczeć, milczeć, mówić niepewnie, to znaczy, że stoisz przed bożkiem, nie przed żywym Bogiem.

Wiara nie jest ucieczką od myślenia

Człowiek wierzący bywa oskarżany o to, że oddał rozum i przestał myśleć. Ale jest też inna skrajność, znacznie groźniejsza w środku Kościoła. Taka, w której ktoś naprawdę przestaje pytać, bo boi się, że każde pytanie jest zdradą.

Wiara nie polega na tym, że wyłączasz rozum, żeby wcisnąć w siebie gotowe odpowiedzi. Nie jest zlepkiem haseł, które powtarzasz tylko dlatego, że tak mówili rodzice, ksiądz, wspólnota.

Jeśli boisz się każdego pytania, jeśli drżysz za każdym razem, gdy pojawia się w tobie wątpliwość, jeśli od razu ją tłumisz, bo tak nie wolno, to nie żyjesz wiarą. Żyjesz w lęku przed tym, że Bóg nie wytrzyma twoich pytań.

Prawda jest taka, że Bóg nie boi się twoich pytań. W Ewangelii Jezus rozmawia, dopytuje, prowokuje, pozwala uczniom nie rozumieć. To raczej my boimy się przejścia przez noc, w której padają zdania. To już mnie nie przekonuje. Takiego Boga nie potrafię kochać. To, czego mnie uczono, nie wytrzymuje zderzenia z cierpieniem.

Wiara, która potrzebuje zakazu myślenia, nie jest wiarą. Jest ucieczką od dorosłości. A dojrzała wiara szuka prawdy. Nie byle jakiej, tylko prawdy, która ocala, bo jest zakorzeniona w Bogu, a nie w ludzkim strachu.

Wiara nie jest sumą emocji

Są chwile modlitwy, które zostają w człowieku na całe życie. Poczucie bliskości, poruszenie, doświadczenie pokoju, czasem coś, czego naprawdę nie da się opisać. To są dary. Problem zaczyna się wtedy, gdy człowiek myli je z samą wiarą.

Jeśli myślisz, że wierzysz tylko wtedy, gdy czujesz ciepło w sercu, łzy w oczach i obecność, wtedy każdy okres suchości będzie wyglądał jak utrata wiary. Zaczynasz panikować. Szukać bodźców. Polować na kolejne mocne wydarzenia. Spotkania, koncerty, rekolekcje, cokolwiek, co znowu da ci to uczucie.

W takiej postawie jest więcej uzależnienia od religijnych wrażeń niż zaufania Bogu.

Z drugiej strony można popaść w chłód i wmawiać sobie, że wiara polega tylko na twardej decyzji, bez żadnych uczuć. Wtedy serce zastyga. Człowiek już nic nie czuje, ale powtarza, że tak jest dojrzalej.

Wiara nie jest ani ciągłą falą mocnych emocji, ani dumą z tego, że nic już nie czuję. To coś większego niż uczucia, chociaż przechodzi także przez uczucia i je przemienia. Jezus płakał, cieszył się, złościł, litował się. Jego zaufanie Ojcu obejmowało całego człowieka, także serce. Dojrzała wiara nie gardzi emocjami, ale się na nich nie opiera jak na jedynej miarze.

Wiara nie jest przynależnością do plemienia

Łatwo pomylić wiarę z tym, że należę do swoich. Moje środowisko, mój Kościół, moja wspólnota, mój język. Mamy swoich i mamy obcych. Po jednej stronie my, po drugiej oni. My wierzący. Oni obojętni albo wrogowie.

Tak rodzi się religijne plemię. Są nasze symbole, nasze media, nasze słowa. Kto myśli inaczej, zostaje od razu wrzucony do worka niewierzący, zagrożenie, ten który zdradził.

To nie jest wiara, tylko budowanie tożsamości na podziale i poczuciu wyższości.

Kiedy wiara staje się tożsamością plemienną, Bóg przestaje być Ojcem wszystkich, a staje się patronem naszej grupy. Mamy wtedy Boga swoich, który ma błogosławić nasz styl, nasze spory, nasze rany. Tymczasem prawdziwy Bóg przekracza wszystkie podziały i nie daje się zamknąć w żadnej bańce. Jezus siada do stołu z tymi, których pobożni uznali za nieczystych. Nie po to, by im przytaknąć, ale po to, by nikogo nie zostawić poza zasięgiem miłości.

Jeśli w imię wiary patrzysz z pogardą na tych, którzy wierzą inaczej albo w ogóle nie potrafią uwierzyć, to nie bronisz Boga. Bronisz własnego lęku przed tym, że twoje odpowiedzi też mogą kiedyś popękać.

Wiara nie jest magiczną techniką

Niektórzy traktują modlitwę jak zaklęcie. Odmawiają określony tekst w określonej liczbie, kolejności i czasie, a wtedy Bóg ma obowiązek zrobić to, o co prosimy.

To nie jest wiara, tylko magia ubrana w religijne słowa.

Magiczne myślenie jest bardzo kuszące. Daje poczucie wpływu. Jeśli wypowiem dokładnie tę formułę, jeśli wykonam dokładnie taki gest, jeśli odprawię określony rytuał, to los się zmieni. Bóg nie będzie miał wyjścia.

Kiedy nic się nie zmienia, pojawia się poczucie winy. Widocznie źle się modliłem. Za mało. Za słabo. Za niegodnie.

Prawdziwa wiara nie traktuje Boga jak automatu na cuda. W Ewangelii Jezus mówi jasno, że nie każdy, kto woła Panie, Panie, rzeczywiście pełni wolę Ojca. Modlitwa nie jest sposobem, aby Boga zmusić. Jest wejściem w relację, w której czasem odpowiedź brzmi tak, czasem nie, a czasem cisza, która boli i jednocześnie oczyszcza.

Wiara rośnie tam, gdzie uczysz się ufać nie tyle własnym formułom, co sercu Boga.

Wiara nie jest ucieczką od odpowiedzialności

Zdarza się, że człowiek zamiast stanąć wobec konkretnej decyzji, chowa się za zdaniem. Taka jest wola Boga. Zamiast porozmawiać, wysłuchać drugiej strony, uznać swój udział w czyimś cierpieniu, woli powiedzieć, że tak musiało być. Łatwiej przypisać wszystko Bogu niż przyznać, że to ja podjąłem decyzję albo jej nie podjąłem.

To nie jest wiara, tylko ucieczka przed odpowiedzialnością ubrana w religijny język. Słowa o Bogu stają się wtedy tarczą, za którą można ukryć własne lęki, zaniedbania, brak odwagi.

Wiara nie zdejmie z ciebie odpowiedzialności za to, jak traktujesz ludzi, jak wydajesz pieniądze, jak budujesz relacje, jakie decyzje podejmujesz w pracy, w rodzinie, w Kościele. Nie można zburzyć czyjegoś życia, rozbić małżeństwa, zranić dziecka, zniszczyć czyjejś reputacji, a potem powiedzieć. Bóg tak poprowadził. To już nie jest zaufanie, to jest nadużycie imienia Boga.

W takim myśleniu rodzi się fałszywy obraz Boga, który rzekomo steruje wszystkim tak, by usprawiedliwić moje wybory. To obraz, który chroni przed wstydem i konfrontacją z prawdą, ale nie ma wiele wspólnego z Bogiem Jezusa, który szanuje ludzką wolność, nawet jeśli człowiek tę wolność wykorzystuje źle.

Prawdziwa wiara prowadzi w przeciwną stronę. Uczy, że Bóg idzie ze mną także wtedy, gdy muszę przyznać. To ja źle wybrałem. To ja zraniłem. To ja szukałem łatwej drogi. Jeśli naprawdę wierzysz, wejdziesz w prawdę o swoich decyzjach. Nazwiesz po imieniu to, co zniszczyłeś lub zaniedbałeś. Powiesz przepraszam. Spróbujesz naprawić, co się da. Przyjmiesz konsekwencje, wiedząc, że Bóg nie znika w tym momencie, ale właśnie wtedy jest najbliżej. Prawda zawsze jest miejscem spotkania, a nie końcem relacji.

Wiara nie jest pogardą dla ciała i psychiki

Zdarza się, że w imię wiary człowiek zaczyna patrzeć na swoje ciało jak na przeszkodę, a na własne emocje jak na wroga. Wmawia sobie, że nie ma prawa czuć zmęczenia, gniewu, lęku. Że powinien być zawsze spokojny, zawsze pogodny, zawsze silny. Jakby bycie wierzącym oznaczało bycie ponad sobą samym, a nie w prawdzie o własnej kruchości.

To nie jest wiara. To jest powolne odcinanie dopływu tlenu do własnego serca. Kto uczy cię lekceważenia twojego ciała, uczy cię lekceważenia daru, który dostałeś. Kto każe ci w imię Boga udawać, że nic nie czujesz, nie wprowadza cię w zaufanie, lecz w wstyd wobec samego siebie.

Człowiek wierzący nie przestaje być człowiekiem. Ma ciało, które się męczy i choruje. Ma psychikę, która czasem się załamuje. Ma serce, które krwawi po stracie. Umysł, który nie udźwignie nieskończonej ilości obowiązków, trosk, cudzych historii. Potrzebuje snu, dotyku, rozmowy, odpoczynku, terapii, leczenia, wsparcia wspólnoty.

Jeśli to, co nazywasz wiarą, zabrania ci prosić o pomoc, pójść do lekarza, terapeuty czy psychiatry, przyznać się do depresji, lęku, wypalenia, taka wiara zaczyna przypominać okrutnego bożka, a nie drogę do życia.

Jeśli w tobie pojawia się obraz Boga, który domaga się heroizmu kosztem zdrowia, sił i równowagi, to nie jest On sam, lecz obraz narysowany przez cudze oczekiwania i twój lęk przed odrzuceniem. Taki Bóg istnieje tylko w wyobraźni poranionej osoby. Prawdziwy Bóg nie rodzi się z naszych projekcji. Odsłania się tam, gdzie możesz stanąć przed Nim słaby, zmęczony, potrzebujący pomocy i nie jesteś przez to mniej kochany.

Obraz Boga, który zakazuje ci płakać, przyznawać się do bezsilności, szukać fachowej pomocy, trzeba nazwać po imieniu i pozwolić mu odejść. Bo wiara, która naprawdę prowadzi do Boga, uczy także troski o siebie. Nie po to, aby zamknąć się w sobie, lecz po to, byś mógł dalej kochać, oddychać i żyć przed Nim jako człowiek cały, z ciałem i psychiką, a nie tylko w pobożnej pozie.

Wiara nie jest prostą odpowiedzią na wszystkie pytania

Czasem oczekuje się od wiary, że wszystko wyjaśni. Dlaczego ludzie cierpią. Dlaczego umierają dzieci. Dlaczego jedni żyją w dostatku, inni w biedzie. Dlaczego modlitwa o cud kończy się śmiercią, a nie uzdrowieniem. W takich chwilach chcielibyśmy usłyszeć jedno zdanie, które sprawi, że ból przestanie uwierać.

Jeśli ktoś w imię wiary podaje ci gotową formułkę na takie pytania i mówi, że właśnie na tym polega wiara, lepiej się zatrzymaj. To nie jest wiara, która słucha Boga. To jest ideologia, która boi się tajemnicy i boi się łez. Zamiast słuchać, przykrywa cudzy ból zdaniami, które mają bardziej chronić spokój mówiącego niż serce tego, kto pyta.

Taka postawa nie pozwala Bogu być Bogiem. Zamiast szukać Jego oblicza, przypisuje Mu nasze lęki, naszą potrzebę kontroli, naszą twardość. Mówi o Bogu, który wszystko ma wyjaśnić, a w praktyce zamyka usta tym, którzy cierpią. To nie jest zaufanie, tylko ucieczka przed własną bezradnością.

Wiara nie usuwa tajemnicy z życia. Nie tłumaczy zła tak, żeby dało się nad nim spokojnie zasnąć. Jeśli próbuje to robić, staje się zgodą na cudzy ból, który ma pozostać z daleka, by nie naruszył mojego porządku.

Prawdziwa wiara nie daje łatwych wyjaśnień. Pozwala wołać, płakać, mieć pretensje, zadawać pytania, których sami się boimy. A jednocześnie uczy trwać przy Bogu, który często milczy inaczej niż ludzie, lecz nie odwraca twarzy od czyjegoś cierpienia. Bóg Ewangelii nie komentuje bólu z bezpiecznego dystansu. W Jezusie wchodzi w niego od środka. Krzyż nie jest odpowiedzią, która wszystko wyjaśnia, ale znakiem, że w najciemniejszym miejscu nie jesteś sam.

To wszystko, czym wiara nie jest, odsłania jedną ważną rzecz. Bardzo łatwo pod słowo wiara podstawić coś zupełnie innego. Lęk przed karą. Potrzebę kontroli. Ucieczkę przed własną historią. Przemoc ubieraną w język dogmatu. Magię, która chce zapewnić sobie powodzenie. Plemienną dumę, która dzieli ludzi na lepszych i gorszych. Teatr pobożności, który przykrywa pustkę.

Dlatego zanim uczciwie zapytamy, czym wiara może być, trzeba pozwolić, by te fałszywe obrazy się rozsypały. To boli, bo czasem wiąże się z rozpadem wyobrażeń, w których czuliśmy się bezpiecznie. Z zewnątrz wygląda to jak kryzys wiary. W rzeczywistości często jest to początek oczyszczenia, w którym Bóg nie przestaje być obecny, tylko przestaje mieścić się w ciasnych schematach, jakie Mu narzuciliśmy.

I właśnie w tym miejscu kończy się etap, w którym mówimy, czym wiara nie jest, a zaczyna się pytanie o to, czym wiara w Jezusa może być naprawdę.


II CZĘŚĆ ROZWAŻAŃ. WPROWADZENIE

W życiu wielu wierzących przychodzi moment graniczny. Czasem bardzo cichy, jakby nic się nie stało. Zwykły dzień, praca, dom, zmęczenie, a w środku pojawia się nagłe zdanie. Już nie wystarcza mi to, co było. Czasem ten moment jest ostry, naznaczony buntem, zmęczeniem, rozczarowaniem Kościołem, ludźmi, sobą. Nagle odkrywamy, że nie wystarcza już wiara przejęta z domu. To, co dostałem od rodziców, dziadków, z parafii dzieciństwa, było ważne i dobre, ale przestaje wystarczać. Nie niesie już ciężaru życia tak jak kiedyś. Jakby język, którego się nauczyłem, przestał wystarczać do opisania tego, co teraz przeżywam.

Zaczynają rodzić się pytania. Czasem przychodzą razem z kryzysem zdrowia, małżeństwa, pracy, zderzeniem z niesprawiedliwością, śmiercią, własnym grzechem. Nieraz oznaczają odsunięcie się od Kościoła, od sakramentów, próbę życia na własną rękę. Z boku wygląda to jak odejście. Ktoś widzi tylko puste miejsce w ławce i mówi. On odszedł. Ona straciła wiarę. W głębi serca bardzo często jest to jednak pierwszy poważny egzamin wiary. Pierwsza szansa, żeby nie była tylko nasza rodzinna, ale stała się naprawdę moja. Nie tylko zapis w księdze parafialnej, ale odpowiedź mojego serca wobec Boga, który nie przestaje wołać po imieniu.

Wielu dorosłych zatrzymuje się na etapie wiary dziecięcej. Są obecni w kościele, potrafią powtórzyć wyznanie wiary, znają modlitwy. Wiedzą, jak zachować się na Mszy, jak się przeżegnać, jakie święta są najważniejsze. W środku jednak opierają się głównie na tym, że tak trzeba, tak się robi, tak mnie nauczono. To nie jest coś złego. To jest fundament, bez którego trudno ruszyć dalej. Ale to jeszcze nie jest pełnia. To bardziej dziedzictwo niż osobista odpowiedź. Jak rodzinne zdjęcia, które pokazują, skąd jestem, ale nie opowiadają jeszcze, dokąd idę.

Dojrzałe chrześcijaństwo zaczyna się tam, gdzie pojawia się uczciwe pytanie. Czy ja sam tego chcę. Komu naprawdę wierzę. Jaką treść ma dla mnie słowo Bóg. Czy mój Bóg jest żywy, czy tylko odziedziczony z obrazków z dzieciństwa. I wreszcie pytanie, które otwiera wszystko. Czym jest wiara w moim życiu. Nie w katechizmie, lecz w historii mojego serca, w tym, jak przeżywam porażkę, stratę, lęk, radość, sukces, samotność. Czego oczekuję od Boga. Czego się boję, że mi zabierze. Co naprawdę Mu powierzam, a czego wciąż bronię jak twierdzy.

Taki czas bywa bolesny. Pękają dawne wyobrażenia. To, co do tej pory było oczywiste, przestaje być oczywiste. Zdania, które powtarzałem latami, nagle nie przechodzą przez gardło. Modlitwy, które kiedyś niosły, stają się trudne, suche, czasem mechaniczne. Zdarza się, że człowiek ma wrażenie, jakby wszystko się rozsypywało. Jakby tracił wiarę. A jednak w perspektywie Boga to często jest moment przejścia. Nie tylko utrata, ale nowy początek.

Biblia zna takie momenty. Wyjście z Egiptu nie zaczęło się od świętego spokoju, lecz od doświadczenia niewoli. Trzeba było zostawić znane niewolnictwo i wejść na pustynię, która uczy zaufania. Na pustyni nie ma już garnków mięsa ani przewidywalnego rytmu. Jest głód, lęk, tęsknota, narzekanie. A jednocześnie właśnie tam Bóg daje mannę, wodę ze skały, swoje prawo i swoją obecność. Nie po to, by coś zniszczyć, ale by ocalić to, co prawdziwe. Tak wygląda często przejście od wiary dziecięcej do wiary dojrzałej. Bóg nie rozwala domu po to, żebyś został bez dachu. Pozwala, by popękały ściany, które już nie chronią, tylko duszą, żebyś mógł zamieszkać bardziej w prawdzie.

To, co było pięknym wyborem rodziców, nie przestaje być darem. Ich chrzest dla mnie, ich modlitwa nad moim łóżkiem, ich zmaganie o niedzielną Mszę, ich proste słowa o Bogu. Wszystko to jest ważne. W pewnym momencie ten dar musi jednak spotkać się z moją odpowiedzią. Bóg nie zadowala się tylko tym, że powtarzam cudze słowa. On czeka na moje tak, wypowiedziane nie w próżni, ale w świetle Ewangelii i w gęstości realnego życia. W tym, jak kocham, pracuję, płacę rachunki, wychowuję dzieci, przeżywam samotność, chorobę, starość.

Wiara, o której chcemy tu mówić, nie jest abstrakcyjną ideą. Jest odpowiedzią na Jezusa, który przychodzi w konkretną historię człowieka. Można latami wierzyć w jakąś nieokreśloną siłę, w opiekę z góry, w coś tam nad nami. Wiara chrześcijańska zaczyna się wtedy, gdy to coś zaczyna mieć twarz. Gdy Bóg przestaje być tylko słowem, a staje się kimś, kogo poznaję w Jezusie. W Jego gestach, w Jego słowach, w Jego sposobie traktowania ludzi. W tym, jak podnosi upokorzonych, jak siada do stołu z grzesznikami, jak płacze nad grobem przyjaciela, jak przebacza tym, którzy Go krzyżują. Dojrzała wiara nie pyta w pierwszym odruchu, co ja mam robić, ale kim jest Ten, któremu chcę zaufać.

W tej drugiej części chcę mówić właśnie o takiej wierze. O wierze, która wychodzi z etapu odziedziczonych schematów i na nowo szuka Boga już nie tylko po rodzinnemu, lecz osobiście. To nie znaczy, że odrzuca wszystko, co było. Raczej sprawdza, co w tym dziedzictwie prowadzi do życia, a co było tylko ludzkim dodatkiem, lękiem, przyzwyczajeniem. O drodze człowieka, który nie wyrzeka się tego, co otrzymał, ale pozwala, aby w ogniu pytań, wątpliwości i doświadczeń jego wiara dojrzewała, nabierała głębi i stawała się drogą spotkania, a nie tylko przyzwyczajeniem.

Dojrzała wiara nie boi się pytań. Nie udaje, że wszystko jest proste. Nie boi się nocy, w której Bóg milczy. Nie ucieka przed cierpieniem, ale nie próbuje go też na siłę wytłumaczyć. Uczy się trwać. Dzisiaj, w tej konkretnej sytuacji, z tym co we mnie cieszy i z tym co boli, mówić. Jezu, Ty wiesz. Nie rozumiem, ale chcę być przy Tobie. Czasem to jest bardzo spokojne zdanie wypowiedziane w ciszy. Czasem krzyk. Czasem tylko westchnienie. To też jest wiara.

Dojrzała wiara nie jest ucieczką od świata, ale sposobem bycia w świecie. Nie każe uciekać od ciała, uczuć, pracy, relacji. Przeciwnie, pozwala zobaczyć, że Bóg jest właśnie tam. W kuchni, na przystanku, w szpitalnym korytarzu, w rozmowie, która boli, w decyzji, której się boję. Wiara nie przenosi mnie w inny świat. Otwiera oczy na to, że ten świat nie jest pusty. Że w jego środku jest Ktoś, kto mnie kocha i zaprasza do zaufania.

Dojrzała wiara nie ucieka od Kościoła, ale też nie idealizuje go jak muzeum świętych. Widzi grzech i rany, także te bardzo bolesne. Nie udaje, że ich nie ma, nie zamiata pod dywan. Szuka jednak Chrystusa pośród tego wszystkiego. W słowie, które wciąż potrafi dotknąć. W Eucharystii, która wciąż jest Jego obecnością. W ludziach, którzy służą cicho i wiernie. W swojej własnej historii, która nie przestaje być miejscem działania łaski, nawet jeśli jest w niej wiele ciemnych rozdziałów.

Dojrzała wiara nie jest bohaterstwem dla wybranych. Jest drogą, na którą Bóg zaprasza każdego. Nie od razu, nie w jednym geście. Czasem po latach chodzenia do kościoła z przyzwyczajenia. Czasem po okresie buntu i odejścia. Czasem po doświadczeniu, które rozbiło dotychczasowy obraz Boga. Z perspektywy Ewangelii najważniejsze nie jest to, gdzie byłeś wczoraj, ale co zrobisz z tym, co dziś słyszysz w sercu. Czy odważysz się stanąć przed Bogiem nie za kogoś, ale jako ty sam. Ze swoim tak, swoim nie, swoim nie wiem, swoim chcę, ale się boję.

Te rozważania są zaproszeniem właśnie do tego. Do spokojnego, ale odważnego pytania. Kim jest dla mnie Jezus. Czy chcę Mu zaufać na nowo. Nie na sposób dziecka, które powtarza cudze słowa, lecz dorosłego, który wie, ile życie potrafi przyłożyć, a mimo to chce oprzeć się na kimś większym niż on sam.

Druga część tych rozważań będzie próbą opowiedzenia, czym wiara jest właśnie w takim miejscu. Jak może wyglądać zaufanie Bogu dzisiaj. W twoim życiu, w twoim Kościele, w twojej rodzinie. Jak przechodzić od lęku do zaufania, od magii do relacji, od przyzwyczajenia do spotkania. Nie po to, by stworzyć idealną teorię, ale by pomóc ci usłyszeć w twojej historii ciche wołanie Boga. Chcę twojego życia, nie tylko twoich zwyczajów. Chcę ciebie, takiego jak jesteś. I czekam na twoje słowo, na twoją wiarę, która będzie naprawdę twoja, a przez to naprawdę Moja.

Jeśli spróbowaliśmy już nazwać, czym wiara nie jest i pozwoliliśmy, by część fałszywych obrazów się rozsypała, można zrobić kolejny krok. Nie chodzi o stworzenie nowej, lepszej definicji. Bardziej o wsłuchanie się w to, jak Bóg sam odsłania w nas wiarę. Cicho, zwyczajnie, w tym, co już przeżywamy.

Wiara jest odpowiedzią na Kogoś, kto pierwszy wychodzi

Wiara nie zaczyna się od tego, że ja coś postanowiłem. Zaczyna się od tego, że zostałem zauważony. Ktoś wyszedł pierwszy. Chrześcijaństwo opowiada o Bogu, który szuka człowieka. Nie z daleka, ale w bardzo konkretnej historii. W wierze chodzi więc przede wszystkim o odpowiedź.

Człowiek może długo mieć wrażenie, że sam szuka Boga. Czyta, pyta, chodzi, odchodzi, wraca. Z perspektywy Ewangelii ta droga wygląda jeszcze inaczej. To Bóg pierwszy wychodzi po zgubioną owcę. Pierwszy woła po imieniu. Pierwszy staje nad grobem przyjaciela, płacze i mówi. Wyjdź.

Wiara rodzi się w sercu tam, gdzie człowiek powoli widzi, że nie jest sam w tym, co przeżywa. Że w jego historii są chwile, które trudno wyjaśnić tylko zbiegiem okoliczności. Spotkania, słowa, wewnętrzne światło, które nie jest zasługą jego sprytu. Wtedy pojawia się ciche zdanie. Może On naprawdę jest. Może to nie jest tylko opowieść dla dzieci.

Wiara jest zaufaniem Osobie, nie idei

Można wierzyć w pewien obraz dobra, w wartości, w jakąś bezosobową siłę. Wiara chrześcijańska idzie krok dalej. Jest zaufaniem osobie Jezusa. Nie abstrakcyjnemu Bogu, ale Temu, który ma twarz, głos, historię.

Dojrzała wiara nie zatrzymuje się na zdaniu Bóg istnieje. Pyta. Kim jesteś, skoro przyszedłeś w ciele, zgodziłeś się na krzyż, a potem powstałeś z martwych. Czy jesteś tylko nauczycielem, który mówi mądre rzeczy. Czy kimś większym, komu mogę oddać swoje życie.

To zaufanie nie rodzi się w jeden dzień. Częściej zaczyna się bardzo prosto. Od krótkiej modlitwy. Od zdania wypowiedzianego wieczorem, kiedy nie ma już siły na długie słowa. Jezu, jeśli jesteś, pokaż mi. Pomóż mi. Zostań ze mną. To nie jest modlitwa idealna, tylko prawdziwa. W takich słowach wiara staje się relacją, a nie teorią.

Wiara jest drogą, nie stanem

Człowiek czasem marzy, że dojdzie do momentu, w którym wszystko się w nim uspokoi. Już nigdy nie będzie się bał, nie będzie miał wątpliwości, nie będzie przeżywał nocy. Że wiara stanie się stałym uczuciem bezpieczeństwa. Tymczasem Ewangelia pokazuje uczniów w drodze. Blisko Jezusa, a jednak wciąż w ruchu. Raz rozumieją więcej, raz mniej. Raz idą z entuzjazmem, raz uciekają.

Wiara jest właśnie taka. Żywa. To znaczy zmienna, poddana rytmowi wzrostu, kryzysu, oczyszczania. Czasem bardzo gorąca, innym razem prawie niewyczuwalna. To nie znak, że jej nie ma. Raczej znak, że jesteś człowiekiem, a nie maszyną.

Na tej drodze ważne jest coś jeszcze. Wiara nie rośnie od samego patrzenia w siebie. Rośnie tam, gdzie robisz małe kroki zaufania. Przebaczasz tam, gdzie wolałbyś się zamknąć. Prosisz o pomoc, choć wolisz udawać, że dasz radę sam. Szukasz pojednania tam, gdzie najłatwiej byłoby przekreślić. To są proste gesty, ale właśnie w nich staje się widoczne, że komuś wierzysz bardziej niż własnemu lękowi.

Wiara jest zgodą na prawdę o sobie

Wielu ludzi boi się, że jeśli zbliży się do Boga, będzie musiało udawać kogoś innego. Lepszego, bardziej poukładanego. Dojrzała wiara idzie w inną stronę. Prowadzi w głąb prawdy o sobie. Nie po to, by cię upokorzyć, ale po to, byś mógł przestać się chować.

Stanąć w prawdzie przed Bogiem to przyznać. Tak, noszę w sobie dobro i zło. Potrafię kochać i potrafię ranić. Mam miejsca, z których jestem dumny, i takie, których się wstydzę. Wiele decyzji podjąłem z lęku. Wiele słów nie zostało wypowiedzianych.

Prawdziwa wiara nie polega na tym, że siebie wybielasz. Polega na tym, że pozwalasz Bogu spojrzeć na ciebie takiego, jakim jesteś. Zranionego, pogubionego, czasem zatwardziałego, czasem bezradnego. I powoli uczysz się, że w tym spojrzeniu nie ma pogardy. Jest ból nad twoim bólem i pragnienie, byś żył bardziej. Tu zaczyna się głęboka przemiana. Nie przez przymus, ale przez doświadczenie, że jestem widziany i kochany w prawdzie.

Wiara jest szukaniem prawdy, która prowadzi do dobra

Nie wystarczy pytać, co czuję. Trzeba też zapytać, czy to, co wybieram, jest prawdziwe i dobre. Wiara wiąże się z uznaniem, że istnieje prawda o Bogu i o człowieku. Nie wymyślona przeze mnie, ale objawiona. Że Bóg nie jest jedynie projekcją moich potrzeb, lecz kimś realnym.

Ta prawda nie jest twardą teorią, która ma kogoś zgnieść. Ma prowadzić do dobra. Jeśli to, co nazywasz wiarą, nie przekłada się na więcej uczciwości, szacunku, czułości, odpowiedzialności, warto zapytać, czy to naprawdę wiara, czy tylko dekoracja.

Dojrzała wiara nie zatrzymuje się na zdaniu. Tak mi wygodniej. Pyta raczej. Co w tym jest prawdziwe przed Bogiem. Czy ten wybór prowadzi do życia moje i innych. To jest bardzo proste, a zarazem wymagające pytanie. Z niego rodzi się sumienie, które nie jest tylko zbiorem zakazów, ale miejscem spotkania z Bogiem, który uczy, co to znaczy dobrze żyć.

Wiara jest wolną odpowiedzią miłości

Miłość, która nie szanuje wolności, staje się przemocą. Bóg nie chce takiej miłości. Nie bierze człowieka siłą. Nie manipuluje. Nie kupuje sobie uczuć obietnicami spokoju. Daje czas. Czasem bardzo długi.

Wiara jest właśnie wolną odpowiedzią. Nie lękiem przed karą, nie kontraktem z nadzieją na nagrodę. Jest mówieniem tak komuś, kto pierwszy powiedział to słowo. Bóg ryzykuje moją wolność. Mógłby ustawić świat tak, żeby wszyscy byli Mu posłuszni. Nie zrobił tego. Woli czekać na miłość, która może także odmówić.

Świadomość tego ryzyka budzi szacunek. Kiedy zaczynasz rozumieć, że Bóg naprawdę liczy się z twoją odpowiedzią, wiara przestaje być obowiązkiem. Staje się odpowiedzialnością. Mogę powiedzieć tak. Mogę powiedzieć nie. Mogę udawać, że Go nie słyszę. To nie jest obojętne. W tym wyborze stawką jest moje serce.

Wiara jest obecna w codzienności

Łatwo myśleć, że o wierze decydują tylko wielkie momenty. Na przykład nawrócenie w czasie rekolekcji, szczególne doświadczenie modlitwy, jakaś mocna decyzja. One są ważne, ale życie składa się z drobiazgów.

Wiara dojrzewa w tym, jak wstajesz rano, jak słuchasz ludzi, z którymi mieszkasz, jak rozmawiasz w pracy, jak reagujesz na zmęczenie, na frustrację, na cudzą słabość. W sposobie, w jaki wydajesz pieniądze, w tym, ile czasu poświęcasz na rzeczy ważne, a ile na ucieczkę. W tym, czy masz odwagę odpocząć, czy wciąż gonisz, żeby coś sobie udowodnić.

Nie trzeba szukać wiary w innych światach. Ona już jest tu. W tym, jak dzisiaj zareagujesz na kogoś, kto cię irytuje. W tym, jak potraktujesz własne dziecko, rodzica, współmałżonka, współpracownika. W tym, czy znajdziesz choć jedną chwilę ciszy, żeby powiedzieć Bogu. Jestem. Nie mam pięknej modlitwy, ale jestem.

Wiara jest wyborem miłości do drugiego

Jezus bardzo konkretnie łączy wiarę z miłością bliźniego. Nie pyta uczniów najpierw o to, ile prawd wiary potrafią powtórzyć. Pyta. Czy mnie miłujesz. A potem dodaje. Paś owce moje. To znaczy. Jeśli chcesz być przy Mnie, ucz się troszczyć o tych, których ci powierzam.

Dojrzała wiara nie zamyka człowieka w pobożnej bańce. Posyła go do ludzi. Wrażliwych i twardych. Bliskich i trudnych. Chorych, zagubionych, takich, którzy w nic nie wierzą. Nie po to, by ich pouczać, ale by być przy nich tak, jak Jezus był przy spotkanych osobach. Słuchać, leczyć, czasem napomnieć, ale zawsze z szacunkiem.

Miara wiary nie leży tylko w tym, ile czasu spędzasz w kościele. Widać ją także po tym, czy ktoś drugi przy tobie czuje się bardziej człowiekiem. Czy może odetchnąć, czy odwrotnie, kurczy się ze strachu przed oceną. Wiara, która rośnie, stopniowo otwiera serce. Nie idealnie, nie od razu. Krok po kroku.

Wiara jest cierpliwym trwaniem w Kościele

Kościół nie jest nagrodą dla idealnych. Jest szkołą dla słabych. Często bardzo bolesną. Są w nim święci i są grzesznicy. Jest piękno modlitwy i jest ciężar grzechów, które ranią najbardziej bezbronnych.

Dojrzała wiara nie musi wszystkiego w Kościele lubić. Nie musi wszystkim decyzjom przyklaskiwać. Nie udaje, że nie widzi zła. Może ją boleć to, co się dzieje. Może rodzić gniew, wstyd, bezradność. To wszystko bywa częścią drogi.

A jednak wiara szuka w Kościele Jezusa. Nie zadowala się samą krytyką. Pyta. Gdzie dziś On jest obecny. W jakiej wspólnocie, w jakiej posłudze, w jakim słowie. Jak mogę tu, gdzie jestem, wnieść odrobinę światła zamiast tylko dołożyć ciemności. Czasem tym krokiem jest pozostanie, choć łatwiej byłoby odejść. Innym razem odważna rozmowa, zgłoszenie zła, praca nad zmianą. Zawsze jednak celem jest spotkanie z Chrystusem, nie z własnym obrazem idealnej wspólnoty.

Wiara jest nadzieją mocniejszą niż noc

Każdy człowiek w końcu styka się z granicą, której nie potrafi przekroczyć sam. Śmierć bliskiej osoby. Własna choroba. Rozpad marzeń. Poczucie, że to, co najważniejsze, wymyka mu się z rąk. W takich chwilach wyraźnie widać, co jest fundamentem, a co dodatkiem.

Wiara nie usuwa nocy. Nie zabiera bólu. Może nawet sprawić, że ból stanie się wyraźniejszy, bo już nie uciekasz od prawdy. A jednak w najciemniejszym miejscu pojawia się proste zdanie. Nie jestem tu sam. Nawet jeśli Go nie czuję, mogę wypowiedzieć Jego imię. Mogę powierzyć Mu tego, kogo kocham i kogo nie umiem zatrzymać. Mogę powierzyć Mu siebie w chwili, gdy nic już nie mogę zrobić.

Nadzieja rodząca się z wiary nie jest tanim optymizmem. Nie mówi. Jakoś to będzie. Mówi raczej. On jest wierny. Przeszedł przez śmierć. Nie obiecał, że mnie ominie cierpienie, ale obiecał, że ono nie będzie ostatnim słowem. W tym miejscu wiara najgłębiej dotyka serca. Tam, gdzie człowiek oddaje to, czego najbardziej się boi, w ręce kogoś większego niż on sam.

Zamknięcie

Kiedy patrzymy na wiarę w tym świetle, przestaje być ona zbiorem obowiązków. Staje się drogą zaufania. Drogą, na której nie chodzi o to, żebyś nie miał wątpliwości, lecz o to, żebyś w nich nie został sam.

Może więc warto wrócić do tego, od czego zaczynaliśmy. Do człowieka, który wieczorem siada przy stole, odkłada telefon i po raz pierwszy od dawna zadaje sobie poważne pytanie. Czym dla mnie jest wiara. Po całej tej drodze odpowiedź może brzmieć bardzo prosto.

Wiara jest tym, że nie jestem już sam wobec życia i śmierci. Że jest Ktoś, komu mogę powiedzieć wszystko. Kto zna moje imię, moją historię, moje rany, moje grzechy, moje pragnienia. Kto nie ucieka, kiedy zawodzę. Kto nie odwraca się, gdy krzyczę.

Jeśli w sercu rodzi się choć ciche. Chcę tak wierzyć. Jeszcze nie umiem, jeszcze się boję, jeszcze mam w sobie chaos, ale chcę. To już jest wiara. Mała, krucha, ale prawdziwa. Resztę tej drogi Bóg weźmie w swoje ręce. On ma czas. I ma cierpliwość większą niż nasze lęki.


ZAKOŃCZENIE

Nie potrafię czytać tych rozważań jak czegoś obok mojego życia. Każde zdanie, które tu pada o wierze, która pęka, boli, dojrzewa, dotyka także mnie. To nie jest opis czyjejś anonimowej historii. To jest moja droga. Droga człowieka, który naprawdę chciał wierzyć, a nieraz miał wrażenie, że grunt usuwa mu się spod nóg. Droga męża, ojca, duchownego, który wielokrotnie stawał przed Bogiem ze słowami: nie rozumiem, jestem zmęczony, a jednak nie chcę od Ciebie uciekać.

Były w moim życiu takie chwile, kiedy wszystko, co wydawało mi się, że wiem o wierze, nagle zderzało się z moim własnym bólem. Stałem przy łóżkach chorych, którzy odchodzili z pytaniem w oczach. Słuchałem ludzi poranionych przez Kościół. Odprawiałem Mszę, a w środku czułem pustkę i milczenie. Zdarzało się, że sam sobie zadawałem pytanie, czy jeszcze wierzę tak, jak mówię, czy raczej trzymam się wyuczonych słów, które kiedyś były żywe, a teraz trzeba je na nowo przeprowadzić przez ogień.

Właśnie dlatego tak ważne jest dla mnie to odwrócenie perspektywy. Zamiast w kółko pytać, czy mam wiarę i jak ona powinna wyglądać, próbuję uczciwie zobaczyć, czym moja wiara na pewno nie jest. Gdzie wkradł się lęk, który udaje pobożność. Gdzie użyłem imienia Boga, żeby nie stanąć w prawdzie o sobie. Gdzie pozwoliłem, żeby przyzwyczajenie zasłoniło mi żywego Jezusa. Piszę o tym nie z pozycji obserwatora, ale kogoś, kto sam na tej drodze zbierał guz za guzem.

Adwent bardzo mocno splata się z tym doświadczeniem. Ten czas nie jest dla mnie tylko okresem w kalendarzu. To przestrzeń, w której za każdym razem na nowo pytam, czy naprawdę czekam na Boga, który przychodzi, czy tylko odtwarzam scenografię świąt. Adwent jest czasem oczekiwania, ale także czasem bardzo konkretnego bólu. Bo jeśli mam zaprosić do swojego życia Słowo, które staje się ciałem, to ono prędzej czy później dotknie wszystkiego, co we mnie martwe, twarde, zranione.

Nie piszę tego jako ktoś, kto już nauczył się wiary i teraz spokojnie przekazuje ją dalej. Piszę jako człowiek, który wciąż się uczy. Coraz wyraźniej widzę, że wiara nie przychodzi raz na zawsze. Można codziennie sprawować Eucharystię, pisać pobożne teksty, a jednocześnie przechodzić przez bardzo realną noc serca. Zdania typu: „jestem wierzący i już tak będzie” brzmią dobrze, ale życie potrafi je boleśnie zweryfikować. I dobrze, jeśli wtedy nie zatrzymamy się na samym wstydzie, lecz pozwolimy, by Bóg wszedł właśnie w to miejsce pęknięcia.

Z perspektywy lat coraz wyraźniej widzę, że to nie jest tylko moja historia. W każdym Kościele, w każdej wspólnocie, w różnych tradycjach są ludzie z bardzo podobnym doświadczeniem. Tacy, którzy nigdy nie powiedzą o tym głośno, ale w środku zadają te same pytania. Tacy, którzy swoją wiarę noszą jak ciężki plecak. I tacy, którzy boją się przyznać, że od dawna nic nie czują, a jednak wciąż przychodzą i klękają. Jest w tym coś bardzo poruszającego, bo w tej kruchości odsłania się prawda, że wiara jest bardziej darem niż wyczynem.

Wierzę, że w różnych Kościołach, językach, duchowościach, wszystkich nas łączy jedno pragnienie. Żeby nasza wiara w Zbawiciela była prawdziwa. Żeby nie była tylko dekoracją, piękną oprawą do pustego środka. Żeby On sam, Jezus Chrystus, stał się osią tego, co myślimy o Bogu, o sobie, o drugim człowieku. Pisząc te rozważania, nie szukam oryginalnej teorii. Szukam razem z tobą prawdy, w której wiara przestaje być ciężarem nałożonym z zewnątrz, a zaczyna być odpowiedzią serca na Jego obecność.

Dlatego tak bardzo zależało mi na tym, żeby najpierw nazwać, czym wiara nie jest. To jest mój własny rachunek sumienia. Moje przyznanie, ile razy pomyliłem wiarę z lękiem, z kontrolą, z ucieczką od odpowiedzialności, z pobożnym teatrem. I dopiero na tym tle próbuję zapytać, czym wiara może być naprawdę. Nie w świecie idealnych haseł, ale w zwyczajnym życiu człowieka, który rano robi śniadanie dzieciom, spóźnia się do pracy, towarzyszy chorym, wraca zmęczony i wieczorem ma już siłę tylko na jedno zdanie modlitwy.

Te adwentowe rozważania są moją próbą podzielenia się wiarą, która nie jest gładka, ale prawdziwa. Wiarą, która wiele razy stała na granicy i niejedno o sobie usłyszała. Jeśli dzielę się tym doświadczeniem, to dlatego, że wierzę, iż Bóg potrafi posłużyć się także słabością. Także moją. I że czasem najbardziej potrzebujemy usłyszeć, że to, co przeżywamy w ukryciu, nie jest czymś wyjątkowym i wstydliwym, ale częścią większej drogi, którą idzie wielu.

Na końcu zostaje dla mnie bardzo proste pragnienie. Żeby ten Adwent pomógł nam wszystkim, w różnych Kościołach i wspólnotach, zbliżyć się do siebie właśnie w prawdzie wiary. Nie w udawanej jednomyślności, lecz w tym, że wszyscy bardzo kruchą drogą dojrzewamy do zaufania temu samemu Zbawicielowi. Że tam, gdzie uczciwie nazywamy to, czym wiara nie jest, robimy miejsce dla wiary, która może stać się bardziej Jego niż nasza.

Jeśli po lekturze tego tekstu w twoim sercu pojawi się choć jedna szczera myśl. Panie Jezu, chcę wierzyć prawdziwie, ucz mnie tego. Albo nawet tylko. Nie wiem, jak wierzyć, ale chcę zostać z Tobą. To już jest dużo. To znaczy, że w twoim Adwencie coś się poruszyło. Resztę powierzam Temu, który nigdy nie przestaje przychodzić, także wtedy, gdy mamy wrażenie, że nic się nie dzieje.

+ bp Robert Matysiak NCC