... odsłon

Między jednością a kryzysem

Wprowadzenie

Europa przez wieki była miejscem, w którym wiara kształtowała kulturę, sztukę, moralność i życie społeczne. Jej miasta wyrastały wokół świątyń, a dźwięk dzwonów przypominał o obecności Boga w codzienności. Dziś ten pejzaż się zmienia. W wielu miejscach świątynie stoją puste, zamienione na sale koncertowe, galerie czy kawiarnie. Wiara, która przez stulecia tworzyła duchową tkankę kontynentu, schodzi na margines.

To nie tylko kwestia liczb i statystyk. To znak głębszego kryzysu. Bo gdy człowiek przestaje szukać Boga, w jego sercu i w przestrzeni społecznej pojawia się próżnia. A duchowa próżnia nigdy nie pozostaje pusta. Zawsze zostaje wypełniona przez coś innego, przez kogoś innego, przez inną formę nadziei i porządku.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Kościół w wielu miejscach pogodził się z tą utratą. Jakby uznał, że odpływ wiernych jest nieunikniony, że to naturalny rytm historii. A przecież nie chodzi o utratę wpływów, ale o utratę obecności. O to, że coraz więcej ludzi żyje bez odniesienia do Boga, nie dlatego że od Niego odeszli, lecz dlatego że nie spotkali Go w nas.

Nie wolno nam przyzwyczaić się do widoku pustych świątyń i gasnących wspólnot. Nie wolno uznać, że nic się nie da zrobić. Bo za każdą pustką kryje się czyjeś serce, które nie znalazło miejsca w domu wiary.

Ten tekst nie jest aktem oskarżenia. Jest próbą przebudzenia. Jest wołaniem o to, byśmy znów zobaczyli siebie jako jedno ciało Chrystusa, a nie zbiór wspólnot, które od dawna milczą wobec siebie.

Dziś szczególnie trzeba przypomnieć o Kościołach tradycji starokatolickiej – o tych wspólnotach, które w historii pozostały wierne Ewangelii, zachowując prostotę wiary i odpowiedzialność wobec Tradycji. Choć często pomijane w oficjalnych dyskusjach, są one ważnym świadectwem, że chrześcijaństwo ma wiele twarzy, lecz jedno serce.

Jeśli mamy przetrwać jako wspólnota wiary, musimy zakończyć chrześcijańską wojnę domową. Nie ma już miejsca na rywalizację i lęk. W tej wojnie nikt nie zwycięża. Przegrywa Chrystus. Przegrywa nasza wiarygodność. Przegrywa miłość, która miała być znakiem rozpoznawczym uczniów Jezusa.

To tekst o powrocie. O wierze, która nie boi się prawdy. O Kościele, który uczy się słuchać. O jedności, która staje się codzienną decyzją. Bo jeśli chrześcijaństwo w Europie ma przetrwać, musi na nowo odkryć sens Ewangelii i odwagę miłości.

Część I

Chrześcijaństwo wobec własnego podziału i nowego wyzwania

Europa, która przez wieki była przestrzenią modlitwy i kultury chrześcijańskiej, staje dziś wobec pytań o własną tożsamość. Wiele narodów zachodniego świata odwraca się od wiary, nie z nienawiści, lecz z obojętności. To właśnie obojętność, nie wrogość, stała się największym zagrożeniem dla chrześcijaństwa.

Gdy Jezus modlił się, aby Jego uczniowie stanowili jedno, nie myślał o strategii, ale o świadectwie. Jedność miała być znakiem, że Bóg jest obecny pośród ludzi. A jednak właśnie tu ponosimy największą porażkę. Przez wieki pozwalaliśmy, by rany podziału rosły. Wojny religijne, potępienia, nieufność między Kościołami – wszystko to zniszczyło wiarygodność naszego przekazu.

Nie chodzi o to, by zatrzeć różnice doktrynalne. One są częścią historii i duchowego dziedzictwa. Ale trzeba przestać patrzeć na siebie jak na rywali. Wielkie Kościoły często spoglądają z dystansem na mniejsze wspólnoty, w tym na Kościoły tradycji starokatolickiej, jakby ich obecność była zagrożeniem. Z kolei wspólnoty niezależne bywają podejrzliwe wobec instytucji. A przecież Ewangelia jest o spotkaniu, o wspólnym wędrowaniu ku Bogu, nie o wzajemnym ocenianiu się.

Świat nie potrzebuje chrześcijan podzielonych. Potrzebuje wspólnot, które potrafią współpracować, modlić się razem, rozumieć siebie nawzajem. Dopóki będziemy trwać w rozbiciu, nie odzyskamy duchowej mocy. Jedność jest warunkiem wiarygodności Ewangelii.

Część II

Korzenie słabości i droga powrotu

Chrześcijaństwo w Europie nie osłabło z dnia na dzień. To proces, który dojrzewał przez wieki. Jego źródłem były błędy ludzi Kościoła – pycha, brak pokory wobec tajemnicy Boga, przywiązanie do władzy i struktur, a także skandale, które z czasem zaczęły przesłaniać istotę wiary. Kościół, powołany do bycia wspólnotą uczniów, coraz częściej stawał się instytucją.

Pierwsze wielkie pęknięcie nastąpiło w 1054 roku. To tzw. wielka schizma wschodnia, która podzieliła chrześcijaństwo na Kościół zachodni z centrum w Rzymie i Kościół wschodni z patriarchatem w Konstantynopolu. Nie był to wyłącznie spór o słowa w Credo czy o prymat biskupa Rzymu. Był to głęboki konflikt o wizję Kościoła i o to, jak rozumieć obecność Boga w świecie. Zachód poszedł drogą prawa, racjonalności i struktury. Wschód zachował duchowość kontemplacyjną i liturgiczną głębię. Od tego czasu chrześcijaństwo przestało oddychać pełnią obu tradycji.

Kolejnym dramatem była reformacja rozpoczęta w 1517 roku, gdy Marcin Luter ogłosił swoje tezy w Wittenberdze. To był krzyk sumienia wobec nadużyć i duchowego zastoju Kościoła zachodniego. Reformacja miała być odnową, próbą powrotu do Ewangelii i pierwotnej prostoty wiary. Z czasem jednak stała się źródłem nowych podziałów i wojen religijnych. Chrześcijaństwo zachodnie po raz drugi rozpadło się wewnętrznie. W imię słusznych postulatów powstały nowe wspólnoty, ale również nowe rany. Zamiast szukać drogi powrotu do jedności, Kościoły zaczęły bronić swoich odrębności.

Trzeci przełom przyniósł XIX wiek i decyzje I Soboru Watykańskiego (1869-1870), kiedy w Rzymie ogłoszono dogmat o nieomylności papieża oraz potwierdzono tendencję do rozbudowy kultu maryjnego w wymiarze dogmatycznym. Dla wielu duchownych i świeckich była to granica, której nie mogli przekroczyć. Uznali, że nie mogą przyjąć nauk, które w ich przekonaniu nie miały oparcia w Piśmie Świętym i w tradycji pierwszych wieków.

Z tego sprzeciwu narodził się ruch, który przeszedł do historii jako Kościół Starokatolicki Unii Utrechckiej. Jego przedstawiciele – m.in. bp Joseph Hubert Reinkens w Niemczech, bp Eduard Herzog w Szwajcarii i bp Heykamp w Holandii – sprzeciwili się wprowadzeniu nowych dogmatów, pozostając wierni katolickiemu dziedzictwu sprzed Soboru Watykańskiego I. W 1889 roku w Utrechcie podpisano Deklarację Utrechcką, stanowiącą akt założycielski Unii Starokatolickiej. Było to nie tyle zerwanie z Rzymem, ile próba zachowania pierwotnej jedności wiary bez elementów, które uznano za niezgodne z Tradycją apostolską.

Starokatolicyzm od początku był ruchem nie buntu, lecz sumienia. Był wołaniem o zachowanie wierności Ewangelii bez dodawania do niej tego, czego Chrystus nie nauczał. Chodziło o Kościół bardziej kolegialny, wspólnotowy, oparty na współodpowiedzialności wiernych i duchowieństwa.

Z czasem jednak również w łonie samej Unii Utrechckiej zaczęły pojawiać się głębokie różnice. To, co zrodziło się z odwagi i pragnienia wierności, z biegiem lat zaczęło tracić swoją pierwotną siłę. Wspólnoty, które miały być znakiem sprzeciwu wobec dogmatycznych nadużyć i powrotem do czystości wiary, coraz częściej zaczęły szukać uznania w świecie, zamiast wierności własnemu dziedzictwu.

W większości Kościołów należących dziś do Unii Utrechckiej trudno odnaleźć duchowe ideały, które legły u jej narodzin. Zamiast prostoty i wierności Ewangelii pojawiły się kierunki teologiczne odległe od pierwotnego nauczania i dawnej praktyki sakramentalnej. Wspólnota, która powstała w imię wierności Tradycji, w wielu krajach odeszła od zasad stanowiących jej fundament – od nauki o sakramentach, od klasycznego rozumienia kapłaństwa i od szacunku dla niezmiennego depozytu wiary. W efekcie Unia Utrechcka utraciła dziś moralne prawo, by odwoływać się do idei, z których wyrosła.

To, co w XIX wieku było ruchem odwagi i prawdy, w części współczesnych struktur Unii przekształciło się w nurt, który coraz częściej upodabnia się do Kościołów liberalnych. Decyzje o błogosławieniu związków jednopłciowych, ordynacji kobiet czy relatywizacji nauczania moralnego oddaliły te wspólnoty od ducha, w którym powstała Deklaracja Utrechcka z 1889 roku. W niej przecież zapisano jednoznacznie, że Kościół ma trwać w niezmiennej wierze apostolskiej, nie wprowadzając niczego, co byłoby sprzeczne z Pismem Świętym i wczesnym nauczaniem Kościoła powszechnego.

Dla wielu duchownych i wiernych był to moment rozczarowania. Zrodziło się przekonanie, że ideały, które miały być ratunkiem dla chrześcijaństwa, zostały w znacznej mierze zaprzepaszczone. Właśnie z tego doświadczenia rozczarowania i bólu zaczęły się rodzić Kościoły tradycji starokatolickiej, które nie chciały rezygnować z tego, co stanowiło istotę starokatolicyzmu: z prostoty wiary, kolegialności, sakramentalnego życia i wierności Ewangelii bez względu na modę czasu i naciski współczesności.

Te wspólnoty, choć często małe i pozbawione politycznego znaczenia, są dziś żywym przypomnieniem, czym miał być pierwotny ruch starokatolicki – nie alternatywą wobec chrześcijaństwa, lecz jego sumieniem. Ich istnienie pokazuje, że prawda nie potrzebuje potęgi, aby trwać, i że wierność bywa cicha, ale nieprzemijająca.

Ta historia jest ważnym rozdziałem dziejów chrześcijaństwa. Pokazuje, że w każdej epoce znajdowali się ludzie, którzy próbowali powrócić do źródła, do czystej wiary, wolnej od polityki, interesów i kompromisów. Pokazuje też, że nawet wśród tych, którzy mówili o odnowie, pojawiało się zmęczenie i zwątpienie. Ale mimo tego wszystkiego Bóg nie przestał działać w swoim Kościele.

Każdy podział, każda próba reformy, każdy akt wierności i każdy błąd składają się dziś na skomplikowany obraz chrześcijaństwa w Europie. To obraz zraniony, ale wciąż żywy. Bo Duch Święty wciąż działa w sercach tych, którzy pragną prawdy. Historia nie jest zamknięta. Ona wciąż się toczy  i wciąż daje szansę powrotu.

Część III

Wezwanie do powrotu

Nie możemy dłużej uspokajać się myślą, że wszystko jakoś się ułoży. Nic się nie ułoży, jeśli nie wrócimy do źródła. Świat nie jest winny naszej słabości. Winni jesteśmy my – chrześcijanie, którzy zapomnieli, że prawdziwa siła Kościoła nie rodzi się z liczby wiernych, lecz z ich świętości.

Chrześcijaństwo nie umiera dlatego, że świat się zmienił. Umiera tam, gdzie przestało się modlić. Tam, gdzie słowa Ewangelii stały się pustym rytuałem. Tam, gdzie świątynie są pełne dźwięku, ale pozbawione ognia. Trzeba na nowo nauczyć się modlitwy, która dotyka Boga, nie tylko ustami, ale życiem. Modlitwy, która nie jest obowiązkiem, lecz oddechem serca.

Trzeba znów otworzyć Pismo Święte nie jak książkę z cytatami, ale jak żywe Słowo, które wzywa do nawrócenia. Bo Słowo Boże nie jest ozdobą kazań. Jest mieczem, który przecina fałsz i samozadowolenie. Jest ogniem, który oczyszcza wspólnoty z pozornej pobożności.

Każdy Kościół, każda wspólnota, każdy nurt wiary ma w sobie dar, którego inni potrzebują.
Katolicy niosą głębię Tradycji i sakramentalnego życia. Prawosławni zachowali ciszę modlitwy i mistykę obecności Boga. Protestanci przypomnieli miłość do Słowa, do odpowiedzialności osobistej i do odwagi sumienia. Kościoły starokatolickie przechowały ciągłość i wolność ducha, wierność Tradycji bez zniewolenia i prostotę, która nie ulega światu.

Wspólnoty niezależne przynoszą świeżość i żar pierwszych uczniów.

Każdy z tych darów jest potrzebny. Bo żaden Kościół nie jest pełny sam w sobie. Pełnia istnieje tylko w jedności.

A jedność nie jest strategią, lecz wypełnieniem modlitwy Jezusa: „aby wszyscy stanowili jedno, aby świat uwierzył”.

Dziś ta modlitwa brzmi jak oskarżenie. Bo jak świat ma uwierzyć, skoro widzi podzielonych uczniów, którzy nauczają o miłości, ale nie potrafią jej okazać sobie nawzajem? Jak ma zaufać Ewangelii, skoro widzi Kościoły, które spierają się o władzę, a nie o świętość?

Nie chodzi o kompromis między prawdami, lecz o wspólne uznanie, że ponad wszystkimi racjami stoi Chrystus. On jest jedynym Panem. Nie ma innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni. A Jego Ciało nie może być rozdarte, jeśli ma być żywe.

To nie jest czas na dyskusje o wyższości jednej tradycji nad drugą. To czas rachunku sumienia. Czas, by Kościół, każdy Kościół, spojrzał w lustro i zapytał: czy naprawdę jestem świadkiem Boga, czy tylko strażnikiem własnych granic?

Nadchodzi moment, gdy chrześcijaństwo w Europie będzie musiało zdecydować, czy chce istnieć jako wspomnienie, czy jako żywy ogień. Albo powrócimy do źródła, albo staniemy się muzeum wiary.

Nie możemy już modlić się o lepsze czasy. Trzeba modlić się o przemianę serca. Bo nie czas tworzy wiarę, lecz wiara przemienia czas.

Chrystus wciąż stoi pośrodku Kościołów i pyta, tak jak kiedyś Piotra: „Czy miłujesz mnie?”. Na to pytanie nie można odpowiedzieć teorią. Trzeba odpowiedzieć życiem.

Jedność nie jest marzeniem teologów. Jest wolą Boga. Jest jedynym sposobem, w jaki Ewangelia może znów zabrzmieć z mocą. Bo świat nie uwierzy w nasze słowa, dopóki nie zobaczy w nas miłości, która przekracza wszystko, co dzieli.

To wezwanie jest proste, ale radykalne. Wracajmy do źródła. Wracajmy do świętości. Wracajmy do miłości, która nie zna granic. Bo tylko ona ocali wiarę i świat, w którym żyjemy.

Część IV

List do chrześcijan Europy

Bracia i siostry w Chrystusie,

Stoimy w czasie, w którym nie wystarczy wspominać przeszłość. Trzeba ją przemienić w przyszłość. Europa, która była kolebką wiary, staje się kontynentem ciszy. Ale Bóg wciąż jest obecny wśród tych, którzy Go szukają.

Niech każdy z nas zacznie od pojednania. Od wspólnej modlitwy, od gestu dobra wobec innej wspólnoty. Tak rodzi się prawdziwa jedność. Nie w dokumentach, ale w sercu człowieka, który wybiera miłość ponad lęk.

Niech Kościoły uczą się znów współpracować, modlić razem, mówić jednym głosem w sprawach dobra, pokoju i sprawiedliwości. Bo świat nie uwierzy w Chrystusa, jeśli nie zobaczy w nas braterstwa.

Niech ten czas stanie się początkiem nowego przebudzenia. Bo w oczach Boga nie ma katolika, protestanta, prawosławnego ani starokatolika. Jest człowiek, którego Bóg kocha.

Prośmy więc o jedno: o serce zdolne do miłości większej niż nasze podziały. Bo tylko taka miłość może ocalić chrześcijaństwo w Europie.

To nie jest koniec. To początek. Jeśli zechcemy.

 

/-/ + Robert Matysiak NCC